czwartek, 7 października 2010

Moje refleksje: ćpanie, dopalacze i inne świństwa...

Jako że zostałem poniekąd "wywołany do tablicy" przez sympatyczną redakcję TVN Warszawa, naszła mnie niepohamowana chęć, aby moje nader skąpe komentarze w studiu telewizyjnym, rozwinąć nieco tu, na forum internetowym.

W trakcie dzisiejszego, porannego programu, którego byłem gościem, padło pytanie: czy mamy szansę skutecznie zwalczać sprzedaż tzw. "dopalaczy" w sieci?...

Zacznijmy jednak od początku. Jak wiemy, w ostatnich dniach, nasz dzielny Rząd rozpoczął błyskawiczną - choć w mej skromnej opinii nie do końca przemyślaną - kampanię walki z legalną sprzedażą owych "dopalaczy".

Czym są te "dopalacze"?

Nie będąc nałogowcem czegokolwiek (nie ćpam, nie piję, nie palę itd...), nie miałbym pojęcia o występowaniu takiego problemu, gdyby nie fakt, że media trąbią o tym ze wszystkich stron, a nasz niewątpliwie dzielny Rząd, rozpoczął jakąś krucjatę, która zajęła w tych dniach poczesne miejsce w mediach właśnie.

Cóż, temat "krzyży" jakby przygasł, media potrzebują czegoś o czym mogą pisać i mówić, więc ich łapczywe zainteresowanie nowym tematem wydaje się być zrozumiałe. Czego nie mogę zrozumieć, to samego zjawiska "dopalaczy", a raczej zjawiska zakupu i konsumpcji tychże.

Przygotowując się do dzisiejszego programu, poszperałem kilka chwil w sieci, w poszukiwaniu okruchów wiedzy na ten temat i... największe wrażenie zrobiły na mnie opisy tych "cudownych" substancji! W zasadzie bez wyjątku brzmią one następująco:

"PRODUKT NIE NADAJE SIĘ DO SPOŻYCIA PRZEZ LUDZI
Produkt przeznaczony jest dla osób pełnoletnich, wyłącznie do celów kolekcjonerskich. Chronić przed dziećmi. W razie spożycia niezwłocznie skontaktuj się z lekarzem" (zachowałem oryginalną pisownię)

Słowem, mamy tu do czynienia z niezłym, najczęściej syntetycznym świństwem, którego nawet sprzedawcy nie reklamują jako coś, co nadawałoby się do spożycia!  Z drugiej jednak strony, właściciele sklepów z "dopalaczami" szczycą się tym, że obroty w ich sklepach gwałtownie wzrastają w... weekendy. Z tego wynikałoby, że potrzeby "kolekcjonerów tabletek" są wyraźnie wyższe w weekendy! Potrzeby te wzrastają do tego stopnia, że przeciętna budka z "dopalaczami" ma 10000 zł czy nawet 15000 zł obrotu tylko w sam weekend! (Takie dane podają sami sprzedawcy).

Wystarczy odwiedzić dowolny, internetowy sklep z "dopalaczami" (tak, są takie), aby po kilku minutach lektury komentarzy pozostawionych tam przez klientów, odnieść nieodparte wrażenie, że "kolekcjonowanie dopalaczy" polega na ich spożywaniu. I na tym chciałbym się przez moment zatrzymać...

Po jednej stronie...

... mamy więc grupę ludzi, którzy kupują substancje oznaczone jako niebezpieczne dla życia i zdrowia i... spożywają je bez oporów oraz mamy tych, którzy im te substancje sprzedają (nie oszukujmy się, doskonale wiedząc, że nie służą one do trzymania - używając terminologii pewnego ćpuna - "w klaserze").

Zastanawiam się teraz. Czy jeśli ktoś umiejący czytać (zakładam, że klienci sklepów z "dopalaczami" mają za sobą przynajmniej część podstawówki) kupuje coś, co jest ewidentnie bardzo niebezpieczne i... spożywa to świadomie (do tego nie czyni tego w desperacji, z zamiarem popełnienia samobójstwa, tylko z własnej, nieprzymuszonej... głupoty), naprawdę nie powinien mieć prawa tego robić? Bo niby czemu - tak na logikę - mamy kogoś ratować przed nim samym? Czy jeśli taka osoba wyjdzie na balkon i z niego skoczy, to będziemy z narażeniem własnego życia i zdrowia biec pod ów balkon, aby delikwenta złapać i ocalić kosztem własnych kości? Wątpię...

Sprawa jest kontrowersyjna na tym etapie, bo najczęściej osoba, która miast grzecznie zejść z tego padołu po spożyciu "dopalaczy" (co - jak wiemy niektórym się jednak udaje) - ląduje w szpitalu, kosztuje to nas - resztę niećpającego społeczeństwa - konkretne pieniądze. Pieniądze z naszych podatków i składek ZUS. Na tym etapie, działanie takiej osoby jest wysoce szkodliwe społecznie. Z drugiej jednak strony, skuteczny konsument "dopalaczy" eliminuje ze społeczeństwa wadliwy kod genetyczny - istnieje szansa, że jeszcze przed jego powieleniem, co można zaliczyć - w skali ludzkiej populacji - po stronie pozytywów.

Dlatego też, nie umiem tej kwestii jednoznacznie i w pełni subiektywnie ocenić. Nie orientuję się, czy osoba "na dopalaczach" stanowi sama w sobie zagrożenie dla innych - np. staje się agresywna, czy choćby może spowodować tragiczny w skutkach wypadek drogowy - po prostu tego nie wiem.

Po drugiej stronie zaś...

... mamy nasz dzielny Rząd i jego służby, w tym GIS i Policję, którym to służbom wydano polecenie rozpoczęcia, gwałtownego,  frontalnego ataku na sprzedawców niebezpiecznych substancji, sprzedawanych - jak wiemy - wyłącznie w celach kolekcjonerskich.

Czy dopalacze są jedynymi, groźnymi dla zdrowia i życia przedmiotami, sprzedawanymi na rynku wszystkim chętnym?

Ależ nie! Na półkach sklepowych znajdziemy całą masę niebezpiecznych chemikaliów, alkohol i papierosy oraz wiele innych, równie groźnych rzeczy, jak choćby: noże kuchenne i nie tylko, siekiery, widły a nawet piły motorowe, czy też skutery i quady - i wszystko to bez zezwolenia! Przynajmniej samo zdrowie - czyli antybiotyki - sprzedawane są na receptę. Tak czy owak, strach wyjść na ulicę...

Dlaczego więc nie zabronimy sprzedaży chemii gospodarczej, noży, siekier czy choćby pił motorowych? Wszak chyba większość z nas przynajmniej słyszała o "Teksańskiej masakrze piłą motorową" czy o innych tego typu "arcydziełach" kinematografii? Dlaczego powinniśmy zamykać wyłącznie sklepy z "dopalaczami"? Czy są one groźniejsze od innych, wymienionych tu przeze mnie produktów, dostępnych legalnie w handlu?

Myślę, że nie, a przynajmniej wątpię, aby tu leżał problem. Po prostu najwyraźniej komuś potrzebny jest tak zwany "szybki sukces" w ratowaniu polskiego społeczeństwa. Nie jest wykluczone, że wiąże się to ze zbliżającymi się wyborami samorządowymi. Wszak będzie można powiedzieć ile to "zrobiono" dla walki z "ciemniejszymi stronami" naszej egzystencji.

Jeśli ta hipoteza jest prawdziwa, to mamy tu do czynienia z niezwykle krótkim widzeniem naszych polityków zapewne nie sięgającym poza magiczną datę 21 listopada 2010 r.

Bo zastanówmy się, jaki będzie finał tej "wojny"?

To, że nie zakończy się ona znaczącym sukcesem wie każdy, myślący człowiek. Ile dziesięcioleci trwa legendarna "war on drugs" w USA? Jakie są jej skutki? Żadne! Poza ogromnym wzrostem przychodów tzw. zorganizowanej przestępczości - tłumacząc to na nasze - po prostu rozmaitych mafii. W krajach, w których bardzo rygorystycznie walczy się z substancjami odurzającymi, skutki tej walki są zawsze odwrotne od oficjalnie zaplanowanych. Wystarczy zauważyć, że we Francji, gdzie również ostro zwalcza się narkotyki (nawet te tzw. "lekkie"), ponad 70% uczniów szkół średnich pali marihuanę!

Sklepy z "dopalaczami" sprzedawały skrajne świństwa, ale przynajmniej w sposób możliwy do kontrolowania przez aparat państwowy. Przy okazji, jako oficjalnie zarejestrowane sklepy, musiały odprowadzać podatki do Skarbu Państwa. Po zdelegalizowaniu tych substancji i zamknięciu sklepów, zarówno same substancje, jak i ich sprzedawcy, w dużej części, trafią do gospodarczego podziemia, gdzie już bez żadnej kontroli Państwa, będą sprzedawać co zechcą - tym razem nie odprowadzając - przynajmniej bezpośrednio - podatków. Wątpię, aby czynili to głównie "w Internecie". Internet staje się zresztą ostatnio swoistym "straszakiem", co zapewne ma przygotować lepszy grunt pod wprowadzenie cenzury w sieci i utorowanie tym samym drogi do powrotu totalitaryzmów. Ale nie o tym tu chciałem... wracam do tematu wojny z "dopalaczami".

Finalnie w ręce najgłupszej części młodzieży (bo głównie młodzi ludzie byli klientami owych sklepów z "dopalaczami") trafią jeszcze bardziej szkodliwe substancje, całkowicie niekontrolowanymi kanałami. Podobnie, jak ma to miejsce z od dawna nielegalnymi narkotykami. Jak chyba wszyscy wiemy, legalnych sklepów z narkotykami nie było i nie ma w Polsce - co nie przekłada się na brak narkotyków na rynku, bynajmniej.

W skutek "wojny z dopalaczami" wzrosną zyski organizacji przestępczych, wzrośnie deficyt Skarbu Państwa i... na rynek trafią jeszcze gorsze trucizny, które tym razem, jawnie nie będą sprzedawane w celach kolekcjonerskich.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz