poniedziałek, 12 grudnia 2011

Moje refleksje: jeśli wszystko kojarzy się z jednym... to wiedz, że coś się dzieje!

Jak wszyscy - nieomal - wiemy, zbliża się Euro 2012, czyli impreza tak nagłaśniana, że wiedzą o niej zarówno dzieci, jak i ludzie w wieku podeszłym, niezależnie od tego, czy interesują się piłką nożną, czy też wręcz przeciwnie.

Myśląc o Euro 2012 i tych wszystkich inwestycjach "na Euro" odruchowo wspominam tzw. święta z czasów PRLu - na przykład słynne święto 22 lipca, z okazji którego również kończono rozmaite inwestycje, realizowano plany itd. Ale zasadniczo nie o tym chciałem dziś napisać.

Każda wielka impreza masowa jest w dzisiejszych czasach nieodłącznie powiązana z reklamą - wiem: co nie jest? Spytacie.

Ma to również miejsce w przypadku Euro 2012. Na ulicach pojawiają się pierwsze plakaty, wlepki i bannery, a w telewizji i Internecie zaczynają pojawiać się spoty reklamowe. O jednym z nich, zrobiło się szczególnie głośno i stał się on źródłem niezbyt wyszukanych skojarzeń, a co za tym idzie - całej masy uwag i komentarzy. Oto ów spot:



Film może nieco za długi, ale z drugiej strony pełen dobrych ujęć, niosący ze sobą bardzo pozytywną atmosferę (czyli to, co zdecydowanie nie trafia do przekonania większości Polaków!).

Oceny i komentarze? Oczywiście oceny są w przytłaczającej większości jak najniższe, a komentarze... komentarze to to, o czym chciałem tu napisać.

Otóż zdecydowanej większości komentujących, ten spot, kojarzy on się z... uwaga: "zboczeńcem" lub "gwałcicielem" ścigającym dziewczynę po ulicach Warszawy (to ta łagodniejsza wersja), albo z... dziewczyną lekkich obyczajów, która "jest piękna i zdrowa i chętnie da za darmo, każdemu obcokrajowcowi".

Jeśli pominiemy na moment denny, żenujący język tych komentarzy, niejednokrotnie zawierający wyjątkowo wulgarne wtręty, to całość powinna skłonić do przynajmniej dwóch refleksji:


  • czy liczba takich skojarzeń świadczy w jakiś sposób o tym, że nasze społeczeństwo pełne jest kryptozboczeńców i kryptoprostytutek, którym wszystko kojarzy się z jednym, i którzy to ludzie powinni już dawno znaleźć się pod opieką odpowiednich specjalistów (a być może także policji)? Wszak każdy ma takie skojarzenia, na jakie zasługuje i do jakich jest zdolny - generalnie myślę, że wnioski mogą być co najmniej zastanawiające, jeśli nie przerażające.
  • co się stało z naszym społeczeństwem w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat? Z przerażeniem stwierdzam, że poziom widzenia otaczającego nas Świata był wyższy nawet w przypadku pokoleń PRLu, że o wcześniejszych pokoleniach Polaków nie wspomnę. A kojarzenie wszystkiego z najniższymi instynktami dowodzi, że sami zredukowaliśmy się do poziomu trzody w miejsce społeczeństwa.


Bardzo smutne jest to, że pod względem poziomu i zdolności do odczuć estetycznych, w swej masie, zaczynamy odstawać od wszystkich naszych sąsiadów. Niestety zdaje się to być prawdą, niezależnie od tego, w jakim kierunku geograficznym się zwrócimy.

Gdzie są rodzice, opiekunowie i wychowawcy? W jaki sposób chcemy konkurować z najbardziej rozwiniętymi nacjami, skoro prosty spot reklamowy, pokazujący rzeczy, z których możemy być dumni, musimy opluć i zmieszać z błotem? Czyżby Polacy przestali już zasługiwać na swoje niepodległe Państwo, za które inni Polacy (i nie tylko) ginęli w męczarniach zaledwie kilkadziesiąt lat temu? Upadek naszego kraju miał już miejsce w historii właśnie z powodu braku elementarnego szacunku do własnych osiągnięć - a historia lubi się powtarzać - tylko my nie lubimy się jej uczyć i wyciągać z niej wniosków. Ludzie, ogarnijcie się... chciałoby się powiedzieć.

poniedziałek, 17 października 2011

Trzy grosze: "chemtrails" czyli moja ulubiona teoria spiskowa

Tak zwane "teorie spiskowe" mają jedną, wspólną cechę: zazwyczaj dowodzą, że podatne na nie osoby, zajmowały się w szkole czymkolwiek, tylko nie nauką.

Flagowym przykładem jest teoria spiskowa o tzw. "chemtrails", która mniej więcej głosi, że jacyś "oni" nas trują! Tak jest, trują. Ale uwaga - nie dodając czegoś do wody (co byłoby prostsze i tańsze) tylko wysyłając całą masę ogromnych samolotów, które lecąc na wysokości przelotowej komercyjnych odrzutowców, rozsiewają specjalnie spreparowane mieszanki rożnych substancji... po to, aby nas wszystkich... truć. (Pomijam tu fakt, że nie jest możliwe precyzyjne obliczenie, gdzie spadnie "aerozol" zrzucony na wysokości 10000 czy 12000 metrów - po drodze wieją wiatry o różnych kierunkach, na różnych wysokościach, a żeby było trudniej, jest to układ dynamiczny, który stale ewoluuje).

Są też tacy, którzy twierdzą, że nie chodzi o to, aby nas truć, tylko o to, aby rozsiewać cząstki substancji, które chronią Ziemię przed promieniowaniem kosmicznym - nazywam ich "optymistami chemtrails".

Bezpośrednim "dowodem" na to, że "trucie" ma miejsce w konkretnych momentach, ma być to, iż w niektóre dni niebo całe pokryte jest siatką smug kondensacyjnych (a więc owych "chemtrails"), a w inne dni - nie. Jeszcze bardziej twardym "dowodem" jest to, że w tym samym momencie, możemy dostrzec na niebie samolot, który pozostawia długą smugę kondensacyjną, a nieopodal taki samolot, który pozostawia smugę krótką i szybko zanikającą lub nawet wcale takowej nie pozostawia!

Tyle wstępu. Przejdźmy do demaskowania tego strasznego i jakże kosztownego spisku

Ci z nas, którzy uważali na lekcjach w szkole wiedzą, jakie czynniki mają wpływ na kondensację pary wodnej (temperatura, ciśnienie i oczywiście - wilgotność). Wiedzą też, że drobinki zanieczyszczeń w powietrzu mają bezpośredni wpływ na kondensację pary wodnej, jeśli tylko pojawią się odpowiednie ku temu warunki.

Lecący samolot (paradoksalnie nie tylko odrzutowy) pozostawia za sobą warkocze gorącego powietrza, dodatkowo zanieczyszczonego drobinkami produktów spalania paliwa lotniczego oraz śladowymi ilościami innych zanieczyszczeń (drobinki metalu, areozol węglowodorów, które nie uległy spaleniu itd.)

Jeśli wilgotność, ciśnienie i temperatura powietrza na pewnej wysokości są odpowiednie, wówczas kontrast temperatury pomiędzy spalinami lotniczymi i otoczeniem oraz fakt, iż owe spaliny zawierają drobinki materii - powodują kondensację pary wodnej, która zamienia się prawie natychmiast w kryształki lodu. Obserwujemy piękne smugi kondensacyjne, które mogą (ale nie muszą) zainicjować kondensację na większą skalę -  i... są w stanie wpłynąć na pogodę na danym obszarze.

Oczywiście warunki takie jak wilgotność, temperatura i ciśnienie powietrza są różne, na rożnych wysokościach i zmieniają się dynamicznie. Dlatego też, w niektórych dniach smugi tworzą się na wielu wysokościach i naprawdę łatwo, a w inne dni - nie tworzą się wcale lub są krótkie.

To samo dotyczy wysokości. Sam obserwowałem kilka dni temu sytuację, gdy wszystkie odrzutowce poruszające się na wysokości do mniej więcej 10500 metrów nie pozostawiały smug kondensacyjnych, poruszające się w przedziale od 10500 do 11000 pozostawiały krótkie smugi, które dość szybko zanikały, a poruszające się powyżej, pozostawiały długie smugi kondensacyjne, które z czasem "rwały się" na mniejsze odcinki i w formie podłużnych obłoków pozostawały długo na niebie, niesione powoli przez wiatr. Niestety jednak (dla teorii spiskowej), każdy z tych samolotów, był zwyczajną, rejsową maszyną, należącą do określonej linii lotniczej i... podążającą w określone miejsce.

W tym momencie, niektórzy z Was, zadają sobie pytanie: OK, skąd autor tych słów o tym wie? Jaką można mieć pewność, że to samolot Aeroflotu, Air France, Qatar Airways, El Al czy LOT-u, a nie złowroga maszyna trucicieli?

Spieszę rozwiać Wasze wątpliwości natychmiast. To akurat jest obecnie niezwykle proste do rozwikłania i to dzięki znanemu nam wszystkim... Internetowi!

Tak jest! Jeśli chcesz na własne oczy przekonać się, czy teoria o "chemtrails" jest prawdziwa, a wiedza ze szkoły nie wystarcza Ci, aby wiedzieć czym są owe smugi kondensacyjne, potrzebujesz:

  • lornetki (wystarczy nawet 7x35),
  • okna/balkonu/tarasu z widokiem na niebo,
  • komputera z otwartą w przeglądarce stroną WWW: http://www.flightradar24.com/

W sprzyjających warunkach, uda Ci się nawet rozpoznać malowanie danej maszyny, a niekiedy przeczytać nazwę linii lotniczej. Natomiast flightradar24 pomoże Ci ustalić, że to na pewno ta maszyna, zobaczyć z jaką szybkością i na jakim pułapie się porusza... oraz skąd i dokąd podróżuje ów samolot.

Kilka obserwacji i już wiesz, że nie są to tajemnicze maszyny nasłane przez wrogów ludu pracującego miast i wsi, tylko zwykła konsekwencja rozwoju ludzkości - ludzie chcą się przemieszczać, chcą się przemieszczać możliwie szybko i sprawnie. Tak się składa, że obecnie... służą do tego samoloty odrzutowe. Tak, prawdą jest, że tych samolotów jest bardzo dużo - także nad Polską.

Obserwując je co jakiś czas, dojdziesz do wniosku, że faktycznie są dni, gdy smugi kondensacyjne nie powstają wcale, oraz są takie, gdy smugi ciągną się za każdym samolotem, niezależnie od tego, czy porusza się on na 9000 czy 12000 metrów. Wszystko zależy od układu temperatury, ciśnienia i wilgotności.



piątek, 22 lipca 2011

Trzy grosze: "nie przegap" - czyli chamstwo w marketingu

To, że w przeciągu ostatnich kilkudziesięciu lat, tzw. schamienie naszego społeczeństwa postępuje - zauważa zapewne wielu z nas. Najgorsze jest jednak, że chamstwo staje się powszechne nie tylko w gorszych dzielnicach miast, czy ogólnie w najniższych warstwach społeczeństwa - ale również w życiu politycznym, w biznesie, w mediach i reklamie.

Oczywiście istnieją dwie ewentualności: albo, jako społeczeństwo, tak już schamieliśmy, że chamstwo uważamy za coś naturalnego i przechodzimy obok jego przejawów obojętnie, albo... uważa się nas za chamów i prostaków do tego stopnia, że tylko takim językiem można do nas "przemawiać". W obu przypadkach, jest to smutne i porażające.

Niestety należę do pokolenia, którego Rodzice wpajali jeszcze normy kultury i uczyli odróżniania dobrego tonu od pospolitego chamstwa. Między innymi dlatego, chamstwo panoszące się w polskich mediach i reklamie powoduje, iż coraz rzadziej sięgam po polski przekaz medialny, zastępując go... zagranicznym. Możecie wierzyć lub nie, ale takiego poziomu chamstwa w mediach i reklamie jak u nas - nie znajdziecie poza granicami Polski, przynajmniej wśród otaczających nas sąsiadów. Całkowicie niezależnie od kierunku geograficznego, który owi sąsiedzi zajmują na mapie.

Łatwość panoszenie się u nas chamstwa wzrasta wraz z poziomem powszechnego u nas nieuctwa. Od kiedy wyrosły, jak grzyby po deszczu, "wytwórnie papierów" - czyli tzw. uczelnie, w których wystarczy regularnie płacić, aby jakiś tam dyplom otrzymać... mamy w Polsce coraz więcej "inteligencji", która nie potrafi sklecić zdania po polsku, nie mówiąc już o poprawnej pisowni. Rodzi się więc domniemanie, iż ci sami ludzie, nie umiejący prawidłowo używać własnego języka, raczej nie są lepsi w językach obcych - np. w języku angielskim. Mam tu na myśli stan faktyczny, a nie wysokie mniemanie o swojej wiedzy, a co za tym idzie wartości - w gronie samych zainteresowanych.

Po "studiach", ludzie ci trafiają m.in. do biznesu, reklamy czy mediów i tam uskuteczniają swoją radosną twórczość, nawet nie mając pojęcia, jak tragiczny poziom reprezentują.

Proponuję rzut oka na kilka, chyba najbardziej widocznych, przykładów. Zacznę od tytułowego "nie przegap", które stało się już swoistym standardem reklamy w Polsce. Cóż to jest "nie przegap"? Otóż jest to zwrot, który stosujemy w odniesieniu do kogoś, kogo uważamy za tzw. "gapę". A cóż to jest gapa? Sięgnijmy do Słownika Języka Polskiego PWN:

1. «człowiek nierozgarnięty, nieuważny; też: człowiek, który coś przegapił lub się zagapił»

Słowem, dla marketingowca, który tak się do nas zwraca w treści reklamy, jesteśmy z definicji ludźmi nierozgarniętymi, nieuważnymi, którzy... mogą przegapić jego wspaniałą ofertę! Jesteśmy więc traktowani z założenia protekcjonalnie, jak takie lekko niedorozwinięte dzieci, którym trzeba coś pokazać palcem. Prawda, że miłe?

Żeby było weselej, jeśli zwrócicie owemu "orłowi PR" uwagę na ten fakt, ten natychmiast zasłoni się stwierdzeniem, że... "to jest przeniesienie na nasze rodzime podwórko angielskiego zwrotu 'don't miss...'!". Ale zaraz, czy na pewno? W kulturalnym słowniku języka angielskiego - np. Oksfordzkim, zauważymy, że pierwszymi znaczeniami są: opuścić coś, pominąć, przepuścić.. i dopiero potocznie przegapić. Słowem, z jakiegoś powodu, naszym specom od PR bardziej pasuje tłumaczenie potoczne, z kręgów tzw. ulicy, niż np. "nie pomiń", "nie przepuść okazji" itd...

Teraz przejdźmy do maniery zwracania się do wszystkich "per ty" lub po imieniu. O tym zresztą już pisałem przy innej okazji, ale wydaje mi się, że temat sam w sobie jest czysto lingwistycznie interesujący i warto do niego powrócić.

Otóż znowu, jak wiemy, w Polsce bardzo często tłumaczy się angielskie słówko "you" jako TY. Tylko i wyłącznie. A paradoksalnie, takie rozumienie tego słowa jest błędne i świadczy o bardzo powierzchownej i kiepskiej znajomości języka angielskiego, a prędzej - o jego nieznajomości.

Wystarczy obejrzeć jakikolwiek amerykański, czy brytyjski, film pokazujący sceny z życia ludzi mających ambicje nieco wyższe niż zamieszkiwanie podmiejskiego slumsu i... okaże się, że rozumienie słowa "you", gdy zwracamy się do innych osób, zależne jest od sposobu nawiązania konwersacji. Jeśli ktoś w powitaniu lub pierwszym zdaniu zwraca się do danej osoby stosując formy grzecznościowe:
- pan/pani/panna,
- stopień naukowy,
- tytuł polityczny, stopień wojskowy,
- inny tytuł wynikający z pełnionej przez daną osobę funkcji (prezes, tytuł kapłana w jakimś wyznaniu itd...)

... to wówczas "you" w kolejnych wypowiedziach skierowanych do takiej osoby, zastępuje po prostu ciągłe powtarzanie danego tytułu - ale - nie znaczy broń Boże, że dana osoba przeszła "na ty" z prezydentem, profesorem, generałem czy kapłanem. Co zresztą jest zwyczajowo potwierdzane, ponownym użyciem tytułu, co kilka zdań.

Natomiast faktem jest, że koledzy w szkole, czy chłopcy z gangu osiedlowego wołają do siebie "Hi!", "Hi there!", "Yo, man!" czy jakoś podobnie i następnie mówią do siebie per ty, ale nie jest absolutnie prawdą, że w krajach anglosaskich wszyscy są "na ty", a już na pewno nie jest sprzedający z klientem, student z profesorem, czy np. przechodzień z pastorem/rabinem/księdzem itd. Natomiast zdecydowanie nie są "per ty" ludzie żyjący w krajach romańskich, germańskich czy innych niż Polska - słowiańskich. W wielu tych krajach, do obcych osób nadal zwraca się per "wy". U nas ta forma "wymarła" za PRLu - zapewne za sprawą niechęci do "wiecie rozumiecie towarzyszu" - ulubionego zwrotu komunistów. Niemniej.. mamy swoje rodzime pan/pani, które konotacji komunistycznych raczej nie mają - używajmy ich więc. To naprawdę o wiele lepiej brzmi, ale i tu należy uważać. Otóż... naprawdę idiotycznie to wygląda, gdy dwudziestoletnia stażystka w studio pewnej stacji TV, prowadząc rozmowę z profesorem w podeszłym wieku, zwraca się do niego "panie Janku". To jest zwyczajnie.. żenujące! Mówi się "panie profesorze" w takim przypadku - tylko i wyłącznie.

Pamiętajmy, iż nie szanując innych, nie szanujemy siebie. Obniżając normy społeczne i pozwalając innym na ich lekceważenie, doprowadzamy w końcu do sytuacji, w której nie chce nam się żyć we własnym kraju, w otoczeniu tzw. Rodaków i - coraz częściej - Polak lepiej czuje się w otoczeniu obcokrajowców, którzy podstawowe normy społeczne jednak zachowali i się do nich stosują. Odbywa się to instynktownie. Niejednokrotnie gdy ktoś z nas przyjeżdża z dłuższego pobytu w UK, USA, Francji czy w Niemczech, czy też w Rosji i opowiada o tym, że tam ludzie reprezentują "inną kulturę", że u nas to "tak nie jest" itd. Ale przecież to, jak jest u nas, zależy tylko od nas! Zamiast pozbywać się dzieci sadzając je do komputerów i konsol oraz dając im kieszonkowe, aby się wyniosły z domu i nie przeszkadzały zajętym rodzicielom, może byśmy tak poświęcili odrobinę choćby czasu, na tłumaczenie swoim pociechom kiedy i dlaczego używamy słów takich jak: proszę, przepraszam, dziękuję... lub do kogo możemy zwracać się per ty, a do kogo tego robić nie wolno. Wszystkim nam, będzie się żyło wygodniej.

Na zakończenie zaprezentuję zdjęcie fragmentu pewnej, popularnej w Polsce, reklamy. Nie wiem, ale raczej nie pragnę być klientem firmy, która zwraca się do mnie w taki sposób:

sobota, 11 czerwca 2011

Moje refleksje: złodziejstwo niepospolite

Między zabraniem komuś godziny z życia a odebraniem mu życia jest tylko różnica skali.
                                                                                             - Frank Herbert
O ile pospolite złodziejstwo najczęściej jest przyczyną wielu nieprzyjemności dla okradanego, o tyle dziś chciałbym się zająć czymś, co określam mianem złodziejstwa niepospolitego, które staje się coraz częstszym zjawiskiem w Polsce i niestety - najczęściej - nie jest złodziejstwem, w świadomości niepospolitych złodziei.

Chodzi mi tu, o powszechny zwyczaj, nie płacenia w terminie za ludzką pracę. Nie ma w tym momencie znaczenia, czy chodzi o opłacanie osoby fizycznej - pracownika, czy też o zamawianie towarów lub usług w firmie i... ociąganie się z płatnością lub w ogóle wykręcanie się od jej uregulowania.

Dlaczego tę formę złodziejstwa określam mianem - niepospolitej? Dlatego, że jest to wyjątkowo obrzydliwa forma złodziejstwa i uważam, że zasługuje ona na wyjątkowo wyraźne napiętnowanie.

Zatrudniając kogoś (znowu - nie ma znaczenie, czy osobę fizyczną, czy firmę), uruchamiamy cały łańcuch zdarzeń, najczęściej dotyczący więcej niż jednej osoby. Ktoś poświęca nam swój czas, a więc swoje życie, ktoś poświęca nam swoje talenty i nabyte umiejętności - a więc znowu - swoje życie. Ktoś nie zajmuje się w tym samym czasie inną pracą - a więc nie zarabia poświęcając czas nam, ktoś nie zajmuje się w tym czasie osobami, którymi się opiekuje, ktoś nie uczy się, nie odpoczywa... a często również, inwestuje nie tylko czas, ale własne, zarobione wcześniej pieniądze i materiały w to, co dla nas robi. Chętnie odbieramy wykonaną dla nas pracę... i... i wtedy przestaje nam zależeć na czasie. Termin był ważny, gdy ten ktoś pracował dla nas - ale schodzi na drugi plan, gdy my mamy mu za to zapłacić!

W efekcie, może się zdarzyć tak - że osoba, czy firma wykonująca dla nas pracę - sama nie może uregulować swoich zobowiązań. W efekcie, wyjdzie na przysłowiową "szmatę" wobec innych, a przynajmniej straci dobre imię czy też nawet - popadnie w długi.

Coraz częściej czytam i słyszę o tej formie złodziejstwa - na szczęście rzadko - zdarza się też, że sam osobiście, jako właściciel firmy, muszę uciekać się do pomocy firm zajmujących się windykacją należności i... wówczas okazuje się, że dłużnik miał pieniądze na wszystko, tylko nie na zapłacenie za pracę, którą zamawiał. Zawsze jednak dochodzi strata czasu (już poza czasem poświęconym na pracę) i zdrowia - bo przecież człowieka szlag trafia, gdy widzi cwaniaka, który nie odpisuje na maile, nie odbiera telefonów - tłumacząc to później tym, że był... (sic!) zbyt zajęty. A przecież wszystko co robimy - wróci do nas - i jest to tak samo pewne, jak to, że dojrzałe jabłko z jabłoni spadnie, a nie uniesie się... w Kosmos!

Zawsze mnie zastanawiało, jak to się dzieje, że ktoś, kto kradnie innym ich życie - może spojrzeć w lustro, może spać, może nawet... dobrze się bawić? Jak to jest możliwe???

czwartek, 9 czerwca 2011

Trzy grosze: widziałem Obamy... cień.

Przesadą byłoby stwierdzenie, że zawsze zgadzam się z Wojtkiem Orlińskim, niemniej są takie komentarze Wojtka, które poruszają do głębi. Jednym z nich jest dla mnie felieton "Widziałem Obamę!".

Wojtek zadaje m.in. bardzo istotne pytanie: "Dlaczego jako przechodzień nie byłem uważany za zagrożenie dla Obamy na Park Lane, a stanowiłbym zagrożenie na Krakowskim Przedmieściu?"

Otóż wydaje mi się, że to czego - niestety - doświadczamy w Polsce przy okazji tego typu wizyt, jest wypadkową kilku zjawisk:

  • swoistego serwilizmu wobec znanych osobistości zagranicznych, które raczą łaskawie nas odwiedzić (bo z tradycyjną gościnnością te zachowania nie mają nic wspólnego),
  • tego jak traktują nas tzw. "nasi sojusznicy" (w tej kwestii naprawdę nic nie zmieniło się od roku 1918, czy 1939... a my, jako Naród, niestety nie umiemy wyciągać żadnych wniosków z tego, co nas spotkało i nadal spotyka na przestrzeni całej, naszej historii),
  • tego, jak traktujemy wzajemnie siebie samych i - w skutek czego - jak traktują nas, obywateli, nasze władze (czy też, jak to powinno być - wybrani przez Naród... "reprezentanci").

Reasumując.. poza Polską, jesteśmy postrzegani głównie jako dziwny i pyskaty grajdół, który.. "oderwał się od Rosji" (tak to stwierdzenie usłyszałem osobiście od obywatela USA kilka lat temu!), w którym mieszkają na wpół dzicy i potencjalnie niebezpieczni ludzie, których daje się sprytnie wykorzystać przy odpowiednim do nich podejściu. Do "odpowiedniego podejścia" należy tradycyjnie już składanie obietnic, których nikt i tak nie ma zamiaru dotrzymać - ale dlaczego miałby ich dotrzymywać, skoro samo ich złożenie daje pożądanych skutek? No sami powiedzcie...

Jeśli złoży się Polakom kilka obietnic oraz łaskawie się ich nawiedzi, to Polacy dalej będą gotowi bić się za NIE swoje interesy, pozwalać obcym robić u siebie niekorzystne interesy itd. itd.

Oczywiste jest, że na przestrzeni naszej historii, to my sami wypracowaliśmy sobie - z dużą dozą uporu i wytrwałości zresztą - tego typu opinię. Jednakże przykre jest to, że pomimo wielu bardzo smutnych doświadczeń, nadal popadamy w ksenofobię i martyrologię w miejsce trzeźwego myślenia i wyciągania konstruktywnych wniosków. Jednym z nich, powinno być uświadomienie sobie, że NIKT poza NAMI SAMYMI - nie będzie dbał o NASZE interesy, bo niby... czemu miałby to robić???? Naprawdę jesteśmy jedyną nacją na całym Świecie, która dba przede wszystkim o interesy innych, kosztem siebie i nie dbając o to, co otrzymamy w zamian. Może czas wreszcie dorosnąć?



czwartek, 2 czerwca 2011

Trzy grosze: Polacy i nazwy obce.

Dawno nic nie napisałem na blogu. Przepraszam ewentualnych zawiedzionych. Cóż, prozaiczna sprawa: nawał pracy po prostu.

Dziś jednak, napotkałem na jednej z grup dyskusyjnych, ciekawą dyskusję dotyczącą zmiany marki sieci Era GSM na T-Mobile i - niejako przy okazji - pojawił się w tej dyskusji temat dotyczący prawidłowej, polskiej wymowy nazwy T-Mobile. Pomyślałem, że temat wymowy obcych nazw w języku polskim jest ciekawy, intryguje mnie od lat i... w zasadzie zasługuje na choćby krótką notkę.

Szczerze mówiąc, zawsze mnie zastanawia to, że choć Polacy to Naród niezbyt garnący się do nauki języków (statystycznie), to z drugiej strony przywiązujący zadziwiającą wagę do "udawania" obcej wymowy, w obcych nazwach.

Oczywiście ponieważ - siłą rzeczy - łączy się to z tym pierwszym, wychodzą z tego niezłe "jaja" jak właśnie "ti mobajl" czy "kerfur", chociaż to pierwsze brzmi zupełnie inaczej z niemiecka, a to drugie to słowo francuskie (oznaczające po prostu... skrzyżowanie) i wymawia się je fonetycznie - mniej więcej - jako specyficznie zmiękczone "khiarfur" (gdzie "h" jest prawie niesłyszalnym przydechem), a "r" to typowe francuskie "r".

Więc może lepiej byłoby robić tak, jak Anglicy czy Francuzi: po prostu czytać obcą nazwę "po swojemu" lub stworzyć jakiś własny odpowiednik fonetyczny, jeśli czytane "po swojemu" brzmi dziwnie lub nie da się wypowiedzieć?

Zauważcie, że w Niemczech, Francji czy Anglii/USA - nikt, poza Polakami ;-) - nie mówi np. Warszawa, tylko Warschau, Varsovie czy Warsaw - bo dla nich Vahrshavah czy... jakoś tak - nie jest możliwe do wymówienia i oni o tym wiedzą.

Ot takie moje lingwistyczne 3gr na temat obcych nazw na marginesie tej dyskusji. :)

poniedziałek, 28 marca 2011

Moje refleksje: opłata za przesyłkę... czyli S/H/P po polsku

Wybaczcie proszę, że dawno nic nie napisałem oraz że nie poruszam tak ważkich problemów, jak choćby to, kto na kogo napluje 10 kwietnia, czy tematu słuszności wojny w Libii itp. itd. Wydaje mi się, że powyższymi tematami zajmuje się w Polsce tak wielu redaktorów różnej maści, że - póki co - tematy tego typu są wyczerpane i ja nie mam na tym polu nic do roboty.

Za to mam dziś dla Was nieco bardziej przyziemny i życiowy temat, a mianowicie: dziwne rozumienie, przez wiele osób, kwestii opłaty za przesyłkę na aukcjach internetowych, szczególnie tych wystawianych przez osoby prywatne, ale również - po części - przez firmy.

Jeśli ktoś z Was spodziewa się, że będę atakował sprzedawców, to się myli i może nie czytać dalej. Nie, dziś zajmę się kupującymi, a raczej ich dziwnymi przyzwyczajeniami.

W cywilizowanych krajach, w których aukcje internetowe są zjawiskiem starszym niż w Polsce (np. w USA), opłata za przesyłkę, bardzo często jest oznaczona jako S/H/P. Zapewne niektórzy z Was wiedzą, co oznacza ten skrót, a tym którzy nie wiedzą, spieszę z wyjaśnieniami. Otóż S/H/P to nic innego jak Shipping, Handling and Packaging, czyli: transport, obsługa i pakowanie - i wszystko jasne.

W Polsce jest oczywiście inaczej. O ile jesteśmy w stanie ścierpieć, że musimy zapłacić za cenę znaczka (skrupulatnie sprawdzając w taryfikatorze Poczty Polskiej, czy naprawdę znaczek za naszą przesyłkę kosztuje 7 czy 8 zł), o tyle oburza nas, gdy sprzedawca chce zamiast spodziewanej przez nas kwoty 7 zł, 10 zł lub zamiast 9 zł, 15 zł. Pojawia się krzyk o nieuczciwości, naciąganiu itd. itd. itd.

Zastanówmy się przez moment: jakie czynności sprzedawca musi wykonać, aby przesyłka, np. zwykłym listem poleconym dotarła do nas?

1. Musi pozyskać drogą kupna kopertę lub pudełko. Koperta lub pudełko zazwyczaj nie są rozdawane za darmo - są tanie, ale kosztują. (koszt opakowania, czas na jego zakup)

2. Musi zapakować towar do koperty/pudełka, zaadresować przesyłkę (czas).

3. Musi dostarczyć przesyłkę na pocztę, która nie zawsze mieści się za rogiem, a w wielu przypadkach wymaga dojazdu (w małych miejscowościach może to być kilka kilometrów) (czas, ew. koszt transportu, np. paliwa, bilet na autobus czy inny środek lokomocji)

4. Na poczcie najczęściej musi swoje odstać w kolejce. (czas)

5. Musi z tej poczty wrócić (czas, ew. koszt transportu, np. paliwa, bilet na autobus czy inny środek lokomocji).

Owszem, duże firmy faktycznie mogą mieć sprzęt do pakowania (co nie oznacza, że sam sprzęt nie kosztuje konkretnych pieniędzy, że energia zużywana przez te maszyny spada z nieba, czy że koperty/pudełka firma otrzymuje w ramach pomocy humanitarnej). Niemniej, w przypadku dużego sprzedawcy koszt jednostkowy wysyłki może być mniejszy (albo wliczony w marżę - bez obaw, jeśli wysyłka jest GRATIS, to oznacza to tylko tyle, że płacimy za nią w cenie towaru!). Od dużej firmy Poczta Polska może zabierać przesyłki, co też obniża koszt jednostkowy.

Tak czy owak, wynika z tego, że koszt wysyłki - nawet zwykłego listu poleconego, jest zauważalnie większy, aniżeli koszt znaczka pocztowego nalepionego na kopertę - jedynie my, kupujący przyzwyczailiśmy się nie dbać o koszty ponoszone przez sprzedawcę i mamy do niego pretensje, jeśli wymaga opłaty za dodatkowe czynności związane z obsługą przesyłki.

Z czego wynika taka postawa w polskim społeczeństwie?

W większości przypadków jest to efekt "post-PRLowski", polegający na głęboko wpojonym braku elementarnego szacunku do czasu i pracy innych ludzi. W kraju, w którym kilka pokoleń wychowywało się na podejściu "czy się stoi, czy się leży, pięć patoli się należy!" praca została zdewaluowana do roli czegoś skrajnie pogardzanego. Liczy się tylko nasze "dobro", a nasze "dobro", w naszym rozumieniu, jest wtedy, kiedy inni dają nam coś za darmo, bo nam się należy. Czemu nam się należy? Bo istniejemy. Tak, to wystarcza - a przynajmniej, naszym zdaniem, powinno...

Tych, którzy w to wierzą, muszę wyprowadzić z błędu. Jeśli my nie szanujemy czyjegoś czasu i pracy, to później nikt nie szanuje naszego czasu i naszej pracy, bo niby dlaczego miałby to robić? Dla innych ludzi, my nie jesteśmy ważniejsi niż ktokolwiek inny, nie mówiąc już o nich samych.

Wydaje mi się, że warto na przykładzie nieszczęsnego S/H/P na moment się zatrzymać i zastanowić się nad tym, jakie jest nasze codzienne podejście do innych ludzi, ich pracy, ich czasu.

środa, 2 lutego 2011

Trzy grosze: "jaka płaca taka praca" - czy aby na pewno?

Temat podejścia do pracy (jako takiej) poruszałem już jakiś czas temu, na tym blogu, w ramach moich refleksji.

Dziś jednak, spostrzegłem informację prasową, dotyczącą przekrętów związanych z budową autostrady A1. Gazeta pisze: "11 tysięcy ton ziemi zamiast kruszywa pod autostradą". W zasadzie nic nowego. Wiadomo jak jest na polskich budowach - nie od dziś, tylko przynajmniej od czasów PRLu.

Tak więc nie treść tego doniesienia mnie uderzyła, a pierwszy komentarz na Facebooku pod nią:


Bardzo to takie nasze, polskie stwierdzenie, ale niestety pozwolę sobie się kategorycznie z tym nie zgodzić.

Otóż Moi Mili, tak nie jest. Zasadniczo powinno to wyglądać w sposób następujący:


  • warunki zapłaty za wykonywaną pracę ustala się przed jej wykonaniem, podpisując stosowną umowę,
  • jeśli proponowane warunki płacy nam nie odpowiadają, to po prostu nie podpisujemy umowy i nie wykonujemy danej pracy,
  • jeśli natomiast podpisujemy umowę, a więc zobowiązujemy się do wykonania pracy, za określoną kwotę pieniędzy, to wykonujemy tę pracę najlepiej jak potrafimy - dlaczego - o tym już pisałem poprzednim razem.


Jeśli natomiast pracodawca nie zapłaci nam zgodnie z umową i w wyznaczonym terminie, to istniejące mechanizmy prawne, pozwalają nam na egzekwowanie zapłaty, na podstawie podpisanej umowy.

Natomiast wyrządzamy sobie ogromną krzywdę, jeśli usprawiedliwiamy swoje lenistwo czy też - jeszcze gorzej - złodziejstwo, wybiegami, jak ten zacytowany powyżej.

wtorek, 1 lutego 2011

Moje refleksje: "numery prywatne"

Wymyśliłem dziś takie hasło:

"Numery prywatne" odbieram czerwoną słuchawką!

Zasadniczo czym jest zastrzeganie numeru telefonu? Swoistym rodzajem tchórzostwa cywilnego, polegającego na cwaniactwie w rodzaju "ja mogę do ciebie zadzwonić, ale ty, nie, jeśli ci nie podam numeru z własnej woli". To jest mniej więcej tak, jakby ktoś zapukał do moich drzwi i poprosił o wpuszczenie do mojego domu, odmawiając choćby przedstawienia się.

Jak potraktowalibyście kogoś takiego? Ja oczywiście uznałbym, że nie ma sprawy... nie otworzyłbym mu drzwi pod żadnym pozorem. Gdyby dalej tam stał.. wezwałbym policję. Dlaczego więc mam odbierać telefon czy czytać e-maila od kogoś, kto boi się swojej własnej identyfikacji?

Ilekroć widzę osoby zastrzegające swoje telefony, czy piszące e-maile podpisane wyłącznie pseudonimem, przypomina mi się pewien post z listy dyskusyjnej APPLE-PL, sprzed jedenastu lat.

Wówczas to, jeszcze jako redaktor "Trybuny Ślaskiej", niejaki Jurek W. Bebak tak oto pisał o osobach, które boją się przedstawić:


[...]
Temat: opowieść o Bokudenie
[...]
Był to, jak wiadomo, historyczny japoński samuraj z dwunastego wieku, który jako pierwszy działał anonimowo na liście dyskusyjnej "MusashiStyleLovers" prowadznej na Wielkich Bambusowych Wrotach w Kioto.


Była to lista miłośników stylu Musashiego; facet najpierw szedł przez mostek, potem przez pole, potem zagajnikiem. Spotykał trzech chłopów niosących ryż. W celu ćwiczenia stylu ścinał ich jednym ciosem miecza. Następnie służący mówił "a teraz zagraj coś stosownego na tę chwilę, Musashi". Musashi wyciągał harfę i sru! Dawał ostre tiurli-tirli. Swym stylem tak zachwycił Japończyków, że jego miłośnicy założyli listę dyskusyjną. Były to zresztą czasy tak dawne, że jeszcze czarno-białe, więc 
Kurosawa nie mógł zrobić filmu w kolorze.


Ale wróćmy do Bokudena. Facet naprawdę nazywał się Hirokasu Agazakawa, co niestety znaczyło "Smutny Pętak O Straszliwie Śmierdzących Skarpetach, Które Niechybnie Wielki Tuńczyk Wyrzygał Nocą Na Plażę Pełną Zgniłych Krewetek". Nawet w Japonii niestety nie było to zbyt pochlebne miano. Hirokasu Agazakawa, czując przez pierwsze lata głęboki żal do swojego ojca, autora tego miana, jednookiego stręczyciela czterech rudych samic pawiana w jokohamskim portowym burdelu, wreszcie postanowił zmienić nazwisko. Ponieważ w Kanji (kolega Krzysztof Ż-P zaraz potwierdzi) Bokuden czytane na ukos w lusterku nad potokiem znaczy "Tajemniczy Facet, Ktory Się Wstydzi Swojego Nazwiska, I Na Listach Dyskusyjnych Występuje Pod Dziwacznym Pseudonimem, Bo Myśli, Że To Jest Kulowe", nasz bohater zaczął pod tym pseudonimem karierę. Nocą przekradał się pod Wielkie Bambusowe Wrota w Kioto i tak właśnie podpisywał swój posting (wówczas zwój papieru nawinięty na strzałę wystrzeliwaną z łuku), który potem był czytany i podziwiany przez innych samurajów - uczestników listy.


Od tamtej pory wszyscy, którzy mają z grubsza podobne kompleksy, też się tak podpisują, na pamiątkę owego słynnego Bokudena.


[...]


-----------------------
Jerzy W. Bebak
Trybuna Śląska Katowice

Myślę, że powinniśmy nauczyć się odróżniania swojej prywatności od pospolitego chamstwa.

Jeśli tak bardzo zależy mi na prywatności i anonimowości, to po prostu nie dzwonię ani nie piszę do nikogo - wówczas prawie nikt nie będzie wiedział o moim istnieniu. Jeśli jednak odczuwam potrzebę zwrócenia się do konkretnej osoby czy instytucji w jakiejś sprawie, to elementarne zasady dobrego wychowania wymagają, abym rozpoczynał dialog od przedstawiania się. W przypadku rozmowy telefonicznej, pokazanie swojego numeru telefonu jest elementem takiej właśnie prezentacji.

Dobranoc Państwu. :)

poniedziałek, 31 stycznia 2011

Moje refleksje: autorytety

Dookoła ma miejsce wiele ciekawych wydarzeń, a ja jestem ostatnio zbyt zajęty, aby komentować choćby najważniejsze z nich.

Niemniej dziś brałem udział w krótkiej dyskusji, w której padło znamienne dla mnie zdanie. Zdanie to w zasadzie jest swoistym znakiem czasów - i - coraz częściej bywa wypowiadane nawet przez osoby, które skądinąd reprezentują ogólnie wysoki poziom. Jest to tym bardziej niepokojące. Otóż owe zdanie brzmi: "No ale nic nie powiedziałeś, jedziesz argumentem z autorytetu."

Jego autor chciał w ten sposób zaznaczyć, iż wskazanie osób będących utytułowanymi specjalistami z danej dziedziny, jako źródła dalszych informacji jest bezwartościowe, gdyż to sam dyskutant powinien osobiście bronić, do upadłego, prezentowanej tezy.

Skąd bierze się takie podejście?

Otóż staje się ono coraz bardziej widoczną cechą polskiego społeczeństwa. Jak wiemy, każdy Polak jest najlepszym politykiem, lekarzem, mechanikiem i kapłanem. Sami wbijamy się w przekonanie, że nie mieć o czymś zdania, nie wiedzieć czegoś czy też powołać się na wiedzę kogoś innego - przynosi nam swoistą hańbę! Jak JA (ach to nasze ego!)  mógłbym nie wiedzieć czegoś, albo przynajmniej nie mieć na dany temat zdania? To niedopuszczalne!

W efekcie, mogę śmiało krytykować profesora medycyny - nie będąc lekarzem, czy Premiera - nie będąc politykiem. Mogę mieć zdanie co każdy z nich powinien robić i jak. Ba, mam pełne PRAWO pisać i mówić o tym na forum publicznym...

OK, tylko czy przypadkiem polemizowanie z osobą, która przerasta nas wiedzą, w jakimś zakresie, o rzędy wielkości, nie jest dowodem naszej ignorancji, połączonej z daleko idącą arogancją? Pozostawiam Wam ten temat do przemyślenia.