czwartek, 25 listopada 2010

Trzy grosze: mnożenie bytów w sieci, czy to ma sens?

Siedzę sobie dziś na Facebooku i raptem dostaję informację o nowym, rewolucyjnym projekcie społecznościowym. Tym razem jest to Diaspora. Projekt wygląda ciekawie, choć jest jeszcze w fazie nawet nie raczkowania. Oczywiście, jak to z takimi projektami bywa, jest nowatorski, wnosi jakąś nową koncepcję itd. itd. Z drugiej jednak strony jest po prostu kolejnym rozwiązaniem z zakresu szeroko rozumianego pojęcia "serwisów społecznościowych".

I tu właśnie nasuwa się pytanie: skoro mamy już taką masę serwisów społecznościowych, zarówno globalnych (jak choćby wspomniany Facebook,  czy Twitter), czy lokalnych (Blip, Flaker, NK, Grono.net itd. itd.) to czy w ogóle jest jeszcze sens tworzenia nowych, nawet w jakimś stopniu rewolucyjnych, serwisów tego typu?

Zasadniczo posiadanie kont nawet na tych najbardziej popularnych i powielanie mniej więcej tych samych treści na każdym z nich wydaje się mało zasadne z wielu powodów (głównie z powodu określonego czasu, który użytkownik może poświęcić na korzystanie z tego rodzaju narzędzi), poza tym, najczęściej tak jakoś jest, że jeśli korzystamy z jednego lub dwóch z nich, to okazuje się, że korzysta z nich większość osób, z którymi chcielibyśmy się na co dzień komunikować, więc założenie konta na kilku następnych nic nie zmieni, poza może tym, że od pewnego momentu nie damy rady tego wszystkiego ogarnąć.

O ile - zazwyczaj - konkurencja jest dobrą rzeczą, o tyle większa część serwisów społecznościowych zdaje się zaprzeczać pierwotnej idei Internetu - każdy komunikuje się z każdym. W wyniku działań najbardziej "pazernych" serwisów społecznościowych (tu bezwzględnie na czele stawki znajduje się Facebook), idea Internetu zostaje przekształcona w coś w rodzaju "możesz się komunikować z każdym, pod warunkiem, że ten każdy jest naszym użytkownikiem i powierzył nam swoje dane". Wspomniana na wstępie Diaspora ma w pewnym sensie być zaprzeczeniem tej koncepcji - przynajmniej na obecnym etapie, jej twórcy deklarują na każdym kroku, że dane należą do użytkowników, a nie do nich oraz samo środowisko Diaspory ma być z natury rzeczy środowiskiem zdecentralizowanym.

Brzmi interesująco. Czy to podejście odniesie sukces, czy podzieli los projektów takich, jak Google Wave? Cóż - pożyjemy - zobaczymy.

wtorek, 23 listopada 2010

Moje refleksje: pozytywne strony globalizacji



Tak się ciekawie ułożyły warunki, że w połowie miesiąca gościłem pierwszy raz (przynajmniej w tym życiu) w Moskwie, na pewnej skądinąd bardzo interesującej, międzynarodowej imprezie.

W pierwszym dniu, od samego rana, uczestnicy zlatywali się z różnych krajów. Pierwszy raz spotkaliśmy się wszyscy dopiero wieczorem na kolacji, w przemiłej restauracji hotelowej.

Przy stole zasiedli przedstawiciele wielu, różnych nacji. Jeśli nie liczyć organizatorów - Rosjan i jednego Niemca, w naszym gronie znaleźli się dziennikarze z: UK, Francji, Niemiec, Hiszpanii, Izraela, Holandii i Szwecji. W tych warunkach, w sposób zupełnie naturalny, wspólną platformą komunikacji stał się język angielski.

Jak to określił jeden z uczestników naszego spotkania "znamy się od pięciu minut, a odnoszę wrażenie, że znaliśmy się od wielu lat". I to, krótkie zdanie chyba najlepiej oddaje ogólne wrażenia z tych kilku dni spędzonych w Moskwie. Ludzie wydawałoby się z różnych krajów, a nawet kultur, spotykają się w jednym miejscu na Ziemi, które w samym sobie, dla zdecydowanej większości z nich jest czy nowym i raptem okazuje się, że nikt nie czuje się obco, wszyscy mają wspólne tematy do rozmów, wspólne zainteresowania oraz bardzo podobnie odbierają to co ich otacza.

W takich właśnie miejscach i sytuacjach widać, jak kolosalną bzdurą są wszelkie nienawiści i konflikty, podsycane przez demagogów pragnących "upiec własną pieczeń" kosztem zmanipulowanych przez siebie ludzi.

Tak często negatywnie postrzegana globalizacja, ma jednak pewne zalety. Jedną z nich jest to, iż wszyscy - niezależnie od miejsca na Ziemi, w którym przyszło nam żyć, czytamy podobne książki, oglądamy te same filmy, znamy te same utwory przeboje muzyczne, używamy takich samych aut, telefonów czy komputerów, korzystamy z tego samego Internetu, coraz więcej podróżujemy. 

Współczesnym ludziom nie da się już tak łatwo wmówić, że ktoś tam jest "be", bo na co dzień mówi w innym niż my języku, jeździ inną stroną drogi czy wyznaje inne poglądy religijne. Te różnice zamiast "przeszkadzać" stają się czymś co nas wzbogaca. Co powoduje, że mamy coś interesującego dla innych, o czym możemy im opowiedzieć przy wspólnym stole. Z czasem okazuje się, że różniąc się, mamy jednocześnie bardzo dużo wspólnego i to też jest piękne.

sobota, 6 listopada 2010

Polityka: faszyzm, rasizm... reumatyzm?

O wszelakich fanatyzmach napisano już bardzo wiele, tak wiele, iż mogłoby się wydawać, że pisanie o nich jest całkowicie zbędne.

Jednakże coraz głośniejsza sprawa marszu faszystów w Warszawie, planowanego na dzień Narodowego Święta Niepodległości - 11 listopada - wraz z planowaną przez coraz liczniejsze grono ludzi - kontrmanifestacją, której celem będzie zablokowanie pochodu faszystów, skłoniły mnie do napisania kilku słów na temat wszelakich -izmów na moim blogu.

Większość z nas instynktownie odczuwa, że wszelkie skrajne ugrupowania są czymś nieprawidłowym, stanowią po prostu odchylenie od społecznie akceptowanych norm. Na szczęście większość z nas reaguje prawidłowo - instynktowną niechęcią, odrzuceniem radykalnych poglądów. Niestety najczęściej jednak, na tym etapie pozostajemy, nie zadając sobie elementarnego pytania: dlaczego?!

Dlaczego jakiś człowiek, czy grupa ludzi uważa, że Świat będzie lepszy, jeśli nie będzie w nim innej grupy ludzi? Ludzi o innych przekonaniach politycznych, ludzi wyznających inną religię, ludzi wywodzących z innej grupy etnicznej, czy po prostu mówiących innym językiem, jak to pięknie ujął Julian Tuwim:


"Krupp armatę zrobi
Pod protekcją Boga
I wróg zacznie kropić
W odwiecznego wroga.

Ważne ma powody,
Znane nawet dziecku,
Bo ja klnę po polsku,
A on po niemiecku".

Z czego tak naprawdę biorą się te wszystkie niechęci, prowadzące do nienawiści, a na koniec - jak uczy nas historia - do wielkich tragedii?

Otóż moim, skromnym zdaniem, poparcie dla ruchów, które stawiają sobie za cel dowolną formę dyskryminacji innych ludzi, wynika tylko i wyłącznie z poczucia - najczęściej w pełni uzasadnionego - własnej, niższej wartości.

Skąd bierze się takie poczucie? Otóż bierze się ono z braku umiejętności radzenia sobie z własnymi niepowodzeniami przy jednoczesnym, silnym lenistwie. Osoba, która z takich czy innych przyczyn nie radzi sobie w życiu (brak wykształcenia, słaby charakter, niska dyscyplina umysłu...) odczuwa konieczność ciągłego dowartościowywania się - udowadniania sobie i innym, że jest kimś lepszym, niż w istocie - jest.

Niestety inni ludzie łatwo wyczuwają tego typu, nieszczerą pozę i reagują na nią mniejszym lub większym odrzuceniem pozera, który zaczyna być coraz silniej przekonany o tym, że to świat zewnętrzny atakuje go i krzywdzi. Spirala się nakręca. Im większe odrzucenie - tym większa niechęć do otoczenia i większe przekonanie o własnej, ułudnej wyjątkowości...

Prędzej czy później, niezadowolony niedorajda trafia na podobnych sobie, częstokroć już zintegrowanych dookoła jakiegoś demagoga, który chce upiec własną pieczeń, umiejętnie kierunkując niechęci, fobie i nienawiści większej grupy życiowych nieudaczników.

Tacy nieudacznicy są w rzeczywistości podatni na wszelkie manipulacje - wystarczy szepnąć im do uszka, że tak naprawdę, to oni są lepsi od... tu możemy wstawić kogokolwiek, że jedyną metodą poprawienia swojego losu jest zniszczyć tych, którzy są inni, mają inne poglądy - a więc przeszkadzają samym tym, że istnieją!

Leniwy nieudacznik, nie pomyśli nawet przez moment, że winę za wszelkie swoje niepowodzenia ponosi on sam. Wszak taka świadomość - choć w istocie swej wyzwalająca - nie jest miła, przynajmniej na pierwszy rzut oka. O wiele przyjemniej (wygodniej?) jest uwierzyć, że to jacyś "oni" są odpowiedzialni za nasze niepowodzenia - bo przecież my sami - zazwyczaj - nie mamy sobie wiele do zarzucenia, nieprawdaż?

Prawda jest jednak taka, że nie istnieją skutki - bez przyczyn. Słowem, jeśli coś nie udaje się (w naszej opinii) nam, to w praktyce oznacza to, że to my stworzyliśmy kiedyś przyczynę obecnego niepowodzenia. Słowem zamiast kierować swoją niechęć do innych, powinniśmy zacząć od krytycyzmu wobec siebie.

Wystarczy usiąść sobie cichutko w kąciku, najlepiej samotnie i zadać sobie podstawowe pytanie: jak znalazłem się w takiej sytuacji? Jak do tego doszło, że to czy tamto mi nie wychodzi? Czego mi brakuje, aby osiągnąć cel? Kim jestem i dokąd zmierzam?

Bardzo szybko okaże się, że przyczyny zjawisk, które odczuwamy jako niepowodzenia, leżą w nas samych. Że w praktyce, chcąc poprawić  Świat - musimy zawsze zacząć od poprawiania siebie!

Na początek wystarczy popracować nad samodyscypliną. Zacząć można od czegokolwiek: od tak prostej rzeczy, jak porządne sprzątanie we własnym domu, jak podniesienie swoich kwalifikacji, jak przeczytanie mądrej książki - każda z tych rzeczy może być dobrym początkiem pierwszego dnia, dalszej części naszego życia.

Gdy przyjrzymy się samym sobie z odrobiną krytycyzmu, gdy zaczniemy zauważać, jak wielu, podstawowych spraw w naszym własnym życiu nie potrafimy ogarnąć - okaże się, jak dużo mamy do zrobienia na "własnym podwórku". To proste spostrzeżenie, zacznie samo z siebie, budzić w nas pokorę w miejsce gniewu i nienawiści.

Z czasem okaże się, że doskonalenie samych siebie jest fascynującym procesem, na który nie starcza jednego, ludzkiego żywota... i automatycznie uświadomimy sobie, że zwyczajnie nie mamy czasu (ani ochoty) - czepiać się innych. Oni też - tak samo jak i my - mają jeszcze bardzo wiele do zrobienia.

wtorek, 2 listopada 2010

Moje refleksje: sprawiedliwość okiem korporacji ...

Dziś zacznę nietypowo - od filmu:



Pierwszą, moją refleksją, jaką wzbudził ten propagandowy klip, było swoiste uczucie déjà vu - przecież to już było! To już było i to nie raz!...

Przed oczami stanął mi mały dzieciak, donoszący radzieckiej władzy na swego ojca, który ośmielił się śmiać z dowcipu o tow. Stalinie. Zaraz potem obraz funkcjonariuszy NKWD aresztujących tegoż ojca, a następnie strzelających mu w tył głowy w ciemnym zaułku - jako "wrogowi ludu pracującego miast i wsi".

Następny obraz to wieśniak, który zazdroszcząc sąsiadowi większego gospodarstwa i żony, biegnie cichaczem na gestapo, aby donieść, że jego sąsiedzi przechowują rodzinę żydowską w piwnicy swego domu... co stałoby się dalej, wszyscy domyślamy się z lekcji historii...

I oto mija kilkadziesiąt zaledwie lat. W lansowanym dziś modelu, mamy żonę, która - jak można domniemywać - przez wiele lat żyła z pieniędzy, które zarabiał jej mąż. Przez cały ten czas nie przeszkadzał jej fakt, iż mąż używa kradzionego oprogramowania. Dopiero damskie majteczki znalezione w walizce męża powodują, że staje się ona... "praworządna" i odczuwa nieprzepartą chęć doniesienie na niego! Oczywiście 600000 zł, które przypada jej w udziale, nie grają tu już zupełnie żadnej roli. To czysty fuks!

Problem w tym, że w świetle obowiązującego prawa - jeśli już chcemy być praworządni do upadłego - przestępstwo należy zgłaszać niezwłocznie w chwili, gdy się o nim dowiadujemy, a nie po latach, gdy popełniający je przestępca nam podpadnie, czyż nie?

Czego więc uczy nas ten film? Uczy nas, że kradzież jest zła, gdyż zwyczajnie powinniśmy zapłacić komuś za to, co ten ktoś dla nas robi - poświęcając swój własny czas, talent i energię? Ależ skąd!

Uczy nas, że jeśli będziemy kradli - to sami zostaniemy okradzeni? Też nie. Co najwyżej uczy młodych zawierających związki małżeńskie, że intercyza - czyli spisany podział majątku należącego do osób zakładających rodzinę - jest jednak dobrą rzeczą, powodującą, że sytuacja majątkowa od początku jest klarowna. Każdy z małżonków ma to, co sam wypracował i nic więcej - zupełnie jak w realnym życiu... chciałoby się powiedzieć.

W pewnym sensie, filmik ten uczy nas, że jeśli będziemy zdradzali, to zostaniemy zdradzeni - i to chyba jest jedyny plus tego przekazu. A raczej byłby, gdyby nie fakt, że niestety nie na to kładą nacisk jego autorzy. Przesłanie ma być proste: donieś, a czeka Cię nagroda! Tak, to jest to samo przesłanie, które wtłaczał do głów zwykłych ludzi, każdy system totalitarny w historii! Ktoś może powiedzieć, że przesadzam, że od używania pirackiego oprogramowania do tragedii jest bardzo daleko. Zastanówmy się, czy aby na pewno tak jest?

Co jeśli ten mąż, w tzw. afekcie, dźgnie swoją żonę nożem kuchennym czy zabije ją siekierą (np. zanim na niego doniesie - albo już po całej sprawie, gdy zabrano mu połowę majątku - i teraz to jego pożera nagła żądza zemsty)?

Co wówczas będziemy mieli?
Ze zwykłego złodziejstwa będziemy mieli tragedię?!
Morderstwo w zamian za nielegalnego Photoshopa?!
Strach się bać do czego może doprowadzić taka propaganda!!!

Czy naprawdę o to chodzi w tej kampanii, wątpię - osobiście nie podejrzewam, żeby świadomie takie właśnie cele przyświecały twórcom tego "arcydzieła marketingu".

Z drugiej jednak strony, zanim stworzy się coś moralnie wątpliwego, trzeba naprawdę dłuuugo posiedzieć i przemyśleć możliwe skutki - bo mogą być one bardzo odległe od zamierzonych.

Polecam również świetny i skłaniający do refleksji felieton Jarosława Lipszyca: "INFOHOLIK: Porozmawiajmy jak terrorysta z pedofilem"