piątek, 22 października 2010

Moje refleksje: praca

Podejście do pracy, zależy od tego, czy pracujesz bardziej dla siebie, czy pracujesz bardziej dla kogoś, od - do, od godziny - do godziny, od zamówienia - do zapłaty, od poniedziałku - do piątku, od zatrudnienia po zwolnienie lub emeryturę...

Jeśli pracujesz bardziej dla siebie, to pracujesz po to, by jak najlepiej wykonać to, co robisz, a nie po to, żeby rozliczyć się z kimś co do godziny, minuty, zadania. Gdybyśmy tylko tak postrzegali swoją pracę, to nigdy nie powstałby Linux, ani nigdy nie powstałaby większa część prawdziwej sztuki, wiele odkryć naukowych nie miałoby miejsca, ani szansy na zaistnienie.

Pracuję tyle, ile trzeba, aby to co robię zostało ukończone tak, abym sam przed sobą nie wstydził się tego, co zrobiłem, To, że na tym zarobię, nie jest zupełnie nieważne, ale jest dalszą perspektywą (i w chwili gdy wykonuję pracę, nie mam 100% pewności, że ktoś to kupi i na tym zarobię) - istnieje jedynie takie prawdopodobieństwo, co nie zmienia faktu, że po prostu robię, że staram się być tym co robię i w chwili wykonywania swojej pracy, niezwykle rzadko myślę o kwocie wyrażonej w liczbach, o pochwale czy naganie - po prostu robię, tu i teraz. Dla mnie, to właśnie jest istotą pracy - doskonalenie się w tym, co robię, stawanie się tym, co robię - bo to co robię, na co poświęcam swój czas, a więc swoje życie - jest przecież częścią mnie.

czwartek, 14 października 2010

Trzy grosze: Dziennikarze, uczcie się języka polskiego!

Od dawna poloniści tłumaczą uczniom, że telewizja, radio czy nawet prasa nie są wzorcem języka, który powinniśmy naśladować. Słowem - od dawna nie było w tej materii dobrze, ale ostatnio  żurnaliści przechodzą samych siebie, a stopień ogólnego schamienia języka mediów - staje się alarmujący.

Z bardzo nielicznymi wyjątkami - właściwie zaprzestano stosowania form grzecznościowych w mediach. Osoby publiczne wymieniane w tekstach prasowych, wymieniane są jedynie z nazwiska, słowem - czytamy: "Tusk odwiedził...", "Kaczyński powiedział...", "Komorowski wygłosił...", "Kopacz poparła" itd.  Tak się składa, że niezależnie od sympatii czy antypatii politycznych, język polski oraz dobre wychowanie - nakładają w takim przypadku, pewne normy. Słowem przed nazwiskiem osoby publicznej, naukowca, duchownego... stawiamy stosowny tytuł, a więc powinniśmy pisać "Premier Tusk, Prezydent Komorowski, prezes Kaczyński, Pani minister Kopacz itd.". Niby drobiazg językowy, ale świadczący o braku podstawowej wiedzy o języku wśród osób, które żyją z wykorzystywania tegoż języka, jako podstawowego narzędzia swojej codziennej pracy.

Dotyczy to również zwracania się do różnych osób po imieniu lub protekcjonalnym "panie Janku", co wygląda wyjątkowo żenująco. Na przykład, gdy 20-kilku letnia, początkująca dziennikarka, przeprowadzając wywiad z profesorem, rektorem znanej uczelni, zwraca się do niego "panie Tomku". Po prostu językowy i kulturalny dramat!

Żeby było ciekawiej, powyższe zachowania wynikają z bardzo błędnego przekonania, że jest to takie "nowoczesne" oraz, że w krajach anglojęzycznych mówi się do wszystkich "per ty". Nic bardziej błędnego! Wiele razy gościłem "na Wyspach" i ani razu nikt obcy nie zwracał się tam do mnie "per ty". Znajomi Amerykanie, podczas wizyty w Polsce, byli zaskoczeni tą poufałą formą! Więc nie wiem skąd czerpiemy takie "wzory"? W językach romańskich, w języku niemieckim, w języku rosyjskim - nadal, zwracając się do obcej osoby, używa się formy grzecznościowej z użyciem liczby mnogiej - a więc formy, która w Polsce zaginęła gdzieś w mrokach II Wojny Światowej! Słowem, ani Anglosasi, ani nasi europejscy sąsiedzi, ani nawet nowocześni Japończycy (w Japonii formy grzecznościowe są niezwykle ważne i skomplikowane) nie muszą być tak "językowo nowomodni" jak my - Polacy.

Powstaje więc, po raz kolejny, pytanie: skąd czerpiemy takie "wzorce" językowe? Chyba jedynie z tanich filmów o życiu amerykańskiego półświatka przestępczego na przedmieściach wielkich aglomeracji. Jeśli tak, to gratuluję!

Nawet w Internecie, poważna osoba/pracownik poważnej firmy - nigdy nie pisze do nas "per ty", ani "Siema! Witam! Hejka! Hi! Yo man! itd.", tylko "Szanowna Pani!", "Szanowny Panie!", "Dear Sir," a pod listem nie pisze "Pozdrawiam", tylko: "Z poważaniem,", "Z wyrazami szacunku," itd. To samo dotyczy stosowania anglosaskiej notacji powitania zakończonego przecinkiem, na zasadzie "Dear Sir,". W języku polskim, po powitaniu stawia się wykrzyknik, słowem: "Szanowny Panie!", a nie "Szanowny Panie,".

Po okresie PRL-u, w którym to ster - w tym kulturalny - starały się przejąć osoby z tzw. dołów społecznych, nasze schamienie - jako społeczeństwa - posunęło się do tego stopnia, że wiele osób, stosując prawidłowe formy grzecznościowe, ma uczucie wstydu (sic!) lub zażenowania. O wiele łatwiej, przychodzi nam postawa prostaka z nizin społecznych, aniżeli człowieka, po którym widać, że jednak otrzymał - choćby minimalne - wychowanie w domu rodzinnym. Czas z tym skończyć! Bo to właśnie jest powód do wstydu, tak naprawdę. Tu właśnie, znacząco odstajemy od otaczających nas narodów.

To samo dotyczy elementarnego mylenia pojęć i używania określonych terminów w sposób całkowicie niewłaściwy. Na przykład: coraz częściej czytamy, że tyle to a tyle osób... "zmarło w wypadku". Otóż nie, Moi Drodzy Redaktorzy - w języku polskim, w wypadku się GINIE (generalnie w wypadku, na wojnie, w wyniku morderstwa - słowem tragicznie - zawsze się ginie, a nie umiera). I rzecz jasna na odwrót - ze starości, na grypę czy nowotwór się umiera, a nie ginie! Bardzo często spotyka się też tragiczne, niegramatyczne tłumaczenia tekstów fachowych (z dowolnej dziedziny), świadczące jedynie o tym, że osoba przygotowująca dany przekład nie miała pojęcia na temat, o którym dany tekst traktuje. Cóż, niegdyś dziennikarz ekonomiczny musiał być z wykształcenia ekonomistą, dziennikarz zajmujący się historią musiał być historykiem, a dziennikarz piszący o kwestiach technicznych, musiał mieć wykształcenie techniczne. Dziś dziennikarzem może być każdy, kto "fajnie pisze lub mówi" w subiektywnej ocenie red.nacz. lub nawet innego dziennikarza, więc poziom merytoryczny wielu mediów spadł dramatycznie, a co za tym idzie, również ich poziom językowy i kulturalny.

To samo dotyczy języka reklam emitowanych przez media (choć za ten język nie odpowiadają najczęściej dziennikarze). Tu nagminne jest zwracanie się "per ty" oraz skrajnie chamskie zagrywki, w rodzaju "Nie przegap naszej oferty!" czy "Nie dla idiotów".

Czy my, odbiorcy mediów musimy bezwarunkowo tolerować taki stan rzeczy? Otóż nie. Wysyłanie e-maili, czy też tradycyjnych listów i zwracanie uwagi, dość często działa i jest warte poświęcenia tej odrobiny czasu. Wszak to my sami decydujemy, czy chcemy żyć w kulturalnym rynsztoku, czy może jednak niekoniecznie...

środa, 13 października 2010

Polityka: neototalitaryzm - obronimy Cię przed... Tobą samym!

Nie chcę Was zanudzać, Drodzy Czytelnicy tego bloga, w związku z tym przejdę od razu do sedna, korzystając z pewnego pretekstu, którym stał się ten oto, dzisiejszy artykuł:

"Apple patentuje automatycznego cenzora"

W zasadzie jest to pretekst dobry jak każdy inny, żeby poruszyć temat, który coraz bardziej natarczywie wdziera się do naszego życia. W zasadzie nie tylko go poruszyć, ale także zadać sobie podstawowe pytanie - czy sprzeciwiając się regułom społecznym, jakie obowiązywały w tzw. Bloku Wschodnim, a więc i w PRL-u, naprawdę chcieliśmy żyć w takim "wolnym" Świecie, w jakim żyjemy dzisiaj i jaki zapowiada nam się w najbliższej przyszłości?

Jak ktoś to pięknie napisał w komentarzu pod wskazanym powyżej tekstem, mieliśmy wówczas nadzieję, że walczymy o to, aby nasze dzieci i wnuki nie musiały żyć w takich ponurych, pełnych lęku i niepokoju realiach, w których przyszło żyć mojemu pokoleniu, w czasach, gdy sami byliśmy bardzo młodzi.

Tymczasem okazuje się, że coraz częściej zarówno międzynarodowe korporacje, jak i rządy państw uznawanych dotychczas za wolne i demokratyczne, usiłują nam wmawiać, iż tak bardzo troszczą się o nasze - czy też naszych pociech - bezpieczeństwo, że w tej trosce muszą nam odciąć dostęp do wybranych rodzajów informacji, czy też po prostu informację, która do nas dociera przynajmniej - ocenzurować.

W chwili, w której zburzono legendarny budynek przy ul. Mysiej w Warszawie, odetchnąłem. Dla mnie i zapewne dla wielu innych Polaków, był to symbol, że "te czasy" mamy już za sobą. Że wolny człowiek, będzie mógł korzystać z tych informacji, z których zechce, w taki sposób, w jaki będzie mu to odpowiadało, pod warunkiem, że nie naruszy dobrego imienia lub podstawowych praw innych ludzi. Proste, przejrzyste i jakże uczciwe.

Niestety jednak, Świat na naszych oczach ulega niezbyt ciekawej zmianie. Pod pretekstem zagrożenia terroryzmem, pedofilią czy innymi niebezpieczeństwami, które przecież każdego z nas dotykają co najmniej tak często, jak wypadki drogowe (sprawdźcie statystyki - ile ludzi zginęło/ginie w tych wypadkach i porównajcie to ze "żniwem" terroryzmu czy częstotliwością ataków pedofilskich - będziecie zaskoczeni, gwarantuję!) - wprowadza się różne "udogodnienia", które mają dbać o nasze życie i zdrowie.

Tak więc mamy: "skanery ciała" na lotniskach (nie do końca bezpieczne dla zdrowia, brutalnie łamiące prawo do intymności), mamy zakazane koszulki (tak, to nie żart), mamy kamery CCTV, mamy tzw. retencję danych, mamy w końcu notoryczne próby wprowadzania kontroli ruchu w Internecie oraz.. cenzurę SMS-ów - pomysł opatentowany przez Apple - o czym właśnie traktuje wskazany powyżej artykuł. Co nas jeszcze czeka? Implanty z unikalnym ID i możliwością śledzenia naszego położenia 24/7 - oczywiście w trosce o to, aby można nas było odszukać gdy się zgubimy w lesie lub porwą nas kos... to znaczy terroryści oczywiście, co jeszcze? Technicznie te implanty już istnieją, podobnie jak skanery fal mózgowych, które mają oceniać, czy wsiadając do samolotu nie mamy "złych myśli" - tak, to wszystko to nie jest już SF, choć brzmi dziwnie dla większości z nas.

Teraz wyobraźmy sobie, że - podobnie jak to miało miejsce w latach 30 XX wieku, w jak najbardziej demokratycznych wyborach władzę przejmie ugrupowanie klasy NSDAP. Co się wówczas będzie działo, gdy już wcześniej zostaną wprowadzone te wszystkie cudowne mechanizmy, dbające o nasze - oczywiście - bezpieczeństwo? Zgadnijcie Moi Drodzy, co się stanie... prawdę mówiąc, strach nawet o tym myśleć.

Zdecydowanie jestem zdania, że w podstawowym zakresie, każdy z nas powinien sam decydować o sobie, o tym co czyta, a czego nie oraz nawet o tym, co czytają nasze dzieci, a czego nie. Coraz częściej zresztą lansuje się model "przejmowania" praw rodzicielskich przez państwa, które jednocześnie nie kwapią się do przejmowania kosztów utrzymania od rodziców przynajmniej w tym samym stopniu.

Coraz częściej "wytrychem" do wprowadzania kontroli czy ograniczeń jest mityczny "pedofil" (którego prawie nikt nie widział, zupełnie jak terrorysty, ale który JEST groźny z samej definicji). Co ja o tym myślę? Otóż uważam, że dzieci powinny być świadome tego, czym jest ten Świat. Świadome, że nie jest on ani "różowy", ani bezbolesny, ani tym bardziej wyłącznie piękny. Że ma całą masę stron brzydkich, obleśnych i mrocznych. Dziecko powinno wiedzieć, co należy robić, jak należy reagować, jeśli uzbierają się w naszym życiu na tyle paskudne warunki, że musimy stawić czoła tym mniej eleganckim i mniej bezpiecznym stronom naszej egzystencji. Wiedzieć z kim nie rozmawiać, kiedy powiedzieć "nie", kiedy i jak wezwać pomoc oraz, jak samemu sobie radzić, gdy pomocy nie można niestety wezwać.

Nie ma nic gorszego i bardziej szkodliwego, niż ukrywanie przed dziećmi prawdy o Świecie i potencjalnych zagrożeniach, które można w nim napotkać. Takie działanie powoduje jedynie, że stają się bezbronne w obliczu zagrożeń! Z tego m.in. wynika obecny wzrost liczby samobójstw wśród nieletnich. Po prostu, dzieciak wychowany w "cieplarnianych warunkach", w sztucznej rzeczywistości, nie radzi sobie z podstawowymi problemami, które napotyka stając się nastolatkiem i... ucieka, np. w samobójstwo lub narkomanię! Czy naprawdę o to chodzi nam, rodzicom? Tak, jak nie można się za kogoś urodzić, nie można dorosnąć, nie można nauczyć się czegoś i w końcu nie można umrzeć, tak samo ani rodzice, ani Państwo, ani korporacja nie są w stanie żyć za dziecko, czyli przyszłego dorosłego. Taka wizja to absurd, który rodzi się w bardzo chorych głowach, ludzi, którym wydaje się, że już wiedzą, jak naprawić ten padół, choć od zarania okazywało się, że żadna próba takiego "naprawiania" nie wyszła. Jedynie niektóre z tych prób kończyły się ogromnymi katastrofami.

Jeszcze raz: czy naprawdę chcemy aby otaczająca nas rzeczywistość znajdowała się pod pełną kontrolą tych, którzy wiedzą lepiej, jak mamy myśleć i w konsekwencji żyć?

Zapewne nie, ale przecież trudno uwierzyć w to, że osoby na stanowiskach, odpowiedzialne za wychowanie dzieci i młodzieży, układające programy edukacyjne i forsujące kontrolę i cenzurę nie wiedzą o tym, że człowiek odcięty od informacji, w tym tej "niewłaściwej" - paradoksalnie staje się ułomny i mniej odporny. Podobnie, jak żywy organizm wychowany w sterylnych warunkach, umiera zaatakowany przez najsłabszą nawet infekcję, bo jego system immunologiczny nie miał możliwości prawidłowo się ukształtować.

Być może właśnie o to chodzi, bo dzięki temu, taki bezradny człowiek, będzie wręcz wymagał opieki "tych-którzy-wiedzą-jak" i wspólnymi siłami nim pokierują - aby robił to co trzeba, kiedy trzeba i tak, jak należy. Taka wizja mrozi krew w żyłach. Już dziś, powinniśmy mówić NIE tego rodzaju inicjatywom. (Vide cenzura w polskim Internecie, że przypomnę tylko jedną, nie tak znowu dawną sprawę):

"Rejestr Stron i Usług Niedozwolonych w projekcie Ministerstwa Finansów"

O ile w przypadku konkretnych produktów - jak np. telefon z "cenzorem" SMSów - jest to dość proste - wystarczy go nie kupić, o tyle w przypadku prób wprowadzania stosownych regulacji prawnych, musimy po prostu patrzeć na ręce decydentom i stosować narzędzia demokratyczne (np. konsultacje społeczne), umożliwiające nam dbanie o nasze interesy - interesy zwykłych ludzi - które różnią się na ogół diametralnie od interesów tych, którzy chcą nas ratować przed nami samymi.

wtorek, 12 października 2010

Moje refleksje: medialne memento mori

Dzień - mimo wszystko - dobry Państwu!


Oto dzisiejsze nagłówki z mediów polskich i zagranicznych:


"Siedemnaście osób zginęło, a jedna została ranna w zderzeniu busa z ciężarówką w Nowym Mieście nad Pilicą na Mazowszu."
"Zderzenie statków na Morzu Północnym. Z tankowca wycieka paliwo"
"Krwawy zamach kartelu Sinaloa na policjantów"
"Rzadka choroba dziecka, nie może jeść mięsa"
"Tropical Storm Paula nears hurricane status"
"Last suspect in Bronx anti-gay attacks to be arraigned"
"Oprah Winfrey says she's disappointed by school abuse case verdict" 

A to zaledwie jeden poranek - z 365 podobnych w roku - i tytuły newsów umieszczone przez  dziennikarzy "na samym topie".

Czytając / oglądając / słuchając doniesienia z dzisiejszych mediów, można odnieść wrażenie, że tradycyjnie wyśmiewane w towarzystwie osoby, wróżące rychły "koniec Świata", mają jednak rację. Przecież już teraz nie dzieje się nic poza śmiercią, gwałtem i zniszczeniem! Czyż to nie jest zastanawiające?!

Oczywiście, że jest zastanawiające, ale bynajmniej nie to, że coś takiego się dzieje - bo katastrofy działy się zawsze - podobnie jak towarzyszące im cierpienie - są one nieodłącznym elementem tego padołu. Wystarczy odnotować, że w Średniowieczu o wiele rzadziej umierało się z przyczyn naturalnych niż obecnie. Sęk w tym, że wówczas nie było radia, telewizji, gazet i Internetu - w związku z czym zasięg rozchodzenia się tego typu informacji był znikomy, a sama jej propagacja, o wiele wolniejsza niż obecnie.

A przecież z własnego doświadczenia wiemy, że dookoła dzieje się również wiele pozytywnych rzeczy - mają miejsce wspaniałe przedsięwzięcia naukowe i kulturalne, odnosimy sukcesy w życiu prywatnym i zawodowym, powstają nowe drogi i domy, naukowcy dokonują coraz to nowych odkryć itd. Jednak te wszystkie wydarzenia, są jakby o wiele mniej widoczne w mediach - nie tylko w Polsce. Ba nawet jeśli wspomina się o nich to najczęściej w świetle negatywnym - przykłady: budowa II linii warszawskiego metra postrzegana jest w mediach wyłącznie od strony "katastrofalnych korków", modernizacja Linii Średnicowej - wyłącznie z punktu widzenia "utrudnień dla podróżnych" - a to tylko komunikacja i tylko w jednej Warszawie - żeby nie sięgać do innych obszarów naszego życia czy innych lokalizacji. W tym momencie musi pojawić się pytanie: DLACZEGO TAK JEST?

W zasadzie wyłaniają się z tego dwie odpowiedzi. Albo gatunek ludzki ma jakiś potężny problem z psychiką i tak naprawdę interesują go przede wszystkim doniesienia z pogranicza makabry - słowem, to jest to, co nas "kręci", albo z (tu pojawia się teoria spisku) - właścicielom mediów zależy na kreowaniu katastroficznego obrazu Świata..., a celowo wyciszane są doniesienia pozytywne - nawet te, których już przemilczeć się nie da, rzadko trafiają na "pierwsze strony gazet". Oczywiście jeśli przyjąć tezę, że to ludzkość ma coś-nie-do-końca-tak-pod-sufitem, to wówczas nie ma się co dziwić właścicielom mediów - wszak zadaniem każdej redakcji jest dbanie o jak największą popularność oferowanego produktu, bo to się przekłada na liczbę reklamodawców, a więc na czysty, żywy szmal (czyli rzecz, która zdecydowanie "kręci" większą część ludzkości).

Warto w tym miejscu nawiązać do dzisiejszej tragedii - zderzenia busa z ciężarówką - w którym to zginęło już 18 osób (według doniesienia z ostatniej chwili). Oczywiście, że jest tragiczne to, że zginęli ludzie w wypadku busa, tak, jak było tragiczne to, że zginęli ludzie w autokarze w Niemczech i w zasadzie nie ma nic niewłaściwego w tym, że podaje się taką informację w mediach. Z drugiej jednak strony, w każdy jeden weekend ginie więcej niż stu ludzi na - tylko polskich - drogach, niekiedy te wypadki są bardzo makabryczne i... nie stanowi to "tematu" na następne kilka tygodni - co w świetle ostatnio modnej tematyki, można by uznać, za pewną medialną niekonsekwencję.

To samo dotyczy ciężko chorych dzieci. Zapewne pamiętają Państwo wiele tygodni z operowanym Tomkiem w polskich mediach, teraz mamy dziecko, które nie może jeść mięsa i... nie wiemy jeszcze jak długo będzie to jednym z naczelnych tematów medialnych w Polsce. Generalnie, jak nie wypadek to krzyże, a jak nie krzyże to znowu.. wypadki. O co chodzi? Czy dzieje się coś, od czego trzeba odwrócić uwagę społeczeństwa? Tylko grzecznie pytam.

Mam tu w sąsiedztwie Wojewódzki Szpital Dziecięcy w Warszawie, w którym jest bardzo wiele ciężko chorych dzieci... los żadnego z nich nie stanowi tematu dla mediów, szczególnie na pierwszych stronach gazet. Dlaczego? Przecież też cierpią, też są chore, też niekiedy umierają, ale w tym czasie, cała Polska dowiaduje się, że jedno dziecko nie może jeść mięsa. Panowie żurnaliści, może czas się opamiętać i zrozumieć, że każdy z nas może chorować, a nawet o zgrozo - umrzeć - i nie koniecznie musimy całą ramówkę pierwszej strony wypełniać tego typu informacjami, bo co nam to daje w praktyce? W średniowieczu głoszono po prostu hasło: Memento mori (łac. pamiętaj o śmierci) - co doskonale zastępowało potrzebę rozgłaszania informacji o tym, ilu i jakich ludzi zadźgali w lesie zbójcy ostatniej nocy, kogo spalono na stosie i za co oraz ilu szlachetnych rycerzy poległo w pojedynku pod zajazdem "Barabasz", poza tym jednak - toczyło się życie.

Każdy z nas, każdy kto się urodził, musi umrzeć, a niekiedy dziwimy się czyjąś śmiercią tak, jakbyśmy byli przekonani, że w tym ciele, będziemy żyć wiecznie i nie możemy uwierzyć, że kogoś spotkała śmierć. A przecież spotka ona każdego z nas, bez wyjątku i może się to stać dosłownie w dowolnym momencie.

czwartek, 7 października 2010

Moje refleksje: ćpanie, dopalacze i inne świństwa...

Jako że zostałem poniekąd "wywołany do tablicy" przez sympatyczną redakcję TVN Warszawa, naszła mnie niepohamowana chęć, aby moje nader skąpe komentarze w studiu telewizyjnym, rozwinąć nieco tu, na forum internetowym.

W trakcie dzisiejszego, porannego programu, którego byłem gościem, padło pytanie: czy mamy szansę skutecznie zwalczać sprzedaż tzw. "dopalaczy" w sieci?...

Zacznijmy jednak od początku. Jak wiemy, w ostatnich dniach, nasz dzielny Rząd rozpoczął błyskawiczną - choć w mej skromnej opinii nie do końca przemyślaną - kampanię walki z legalną sprzedażą owych "dopalaczy".

Czym są te "dopalacze"?

Nie będąc nałogowcem czegokolwiek (nie ćpam, nie piję, nie palę itd...), nie miałbym pojęcia o występowaniu takiego problemu, gdyby nie fakt, że media trąbią o tym ze wszystkich stron, a nasz niewątpliwie dzielny Rząd, rozpoczął jakąś krucjatę, która zajęła w tych dniach poczesne miejsce w mediach właśnie.

Cóż, temat "krzyży" jakby przygasł, media potrzebują czegoś o czym mogą pisać i mówić, więc ich łapczywe zainteresowanie nowym tematem wydaje się być zrozumiałe. Czego nie mogę zrozumieć, to samego zjawiska "dopalaczy", a raczej zjawiska zakupu i konsumpcji tychże.

Przygotowując się do dzisiejszego programu, poszperałem kilka chwil w sieci, w poszukiwaniu okruchów wiedzy na ten temat i... największe wrażenie zrobiły na mnie opisy tych "cudownych" substancji! W zasadzie bez wyjątku brzmią one następująco:

"PRODUKT NIE NADAJE SIĘ DO SPOŻYCIA PRZEZ LUDZI
Produkt przeznaczony jest dla osób pełnoletnich, wyłącznie do celów kolekcjonerskich. Chronić przed dziećmi. W razie spożycia niezwłocznie skontaktuj się z lekarzem" (zachowałem oryginalną pisownię)

Słowem, mamy tu do czynienia z niezłym, najczęściej syntetycznym świństwem, którego nawet sprzedawcy nie reklamują jako coś, co nadawałoby się do spożycia!  Z drugiej jednak strony, właściciele sklepów z "dopalaczami" szczycą się tym, że obroty w ich sklepach gwałtownie wzrastają w... weekendy. Z tego wynikałoby, że potrzeby "kolekcjonerów tabletek" są wyraźnie wyższe w weekendy! Potrzeby te wzrastają do tego stopnia, że przeciętna budka z "dopalaczami" ma 10000 zł czy nawet 15000 zł obrotu tylko w sam weekend! (Takie dane podają sami sprzedawcy).

Wystarczy odwiedzić dowolny, internetowy sklep z "dopalaczami" (tak, są takie), aby po kilku minutach lektury komentarzy pozostawionych tam przez klientów, odnieść nieodparte wrażenie, że "kolekcjonowanie dopalaczy" polega na ich spożywaniu. I na tym chciałbym się przez moment zatrzymać...

Po jednej stronie...

... mamy więc grupę ludzi, którzy kupują substancje oznaczone jako niebezpieczne dla życia i zdrowia i... spożywają je bez oporów oraz mamy tych, którzy im te substancje sprzedają (nie oszukujmy się, doskonale wiedząc, że nie służą one do trzymania - używając terminologii pewnego ćpuna - "w klaserze").

Zastanawiam się teraz. Czy jeśli ktoś umiejący czytać (zakładam, że klienci sklepów z "dopalaczami" mają za sobą przynajmniej część podstawówki) kupuje coś, co jest ewidentnie bardzo niebezpieczne i... spożywa to świadomie (do tego nie czyni tego w desperacji, z zamiarem popełnienia samobójstwa, tylko z własnej, nieprzymuszonej... głupoty), naprawdę nie powinien mieć prawa tego robić? Bo niby czemu - tak na logikę - mamy kogoś ratować przed nim samym? Czy jeśli taka osoba wyjdzie na balkon i z niego skoczy, to będziemy z narażeniem własnego życia i zdrowia biec pod ów balkon, aby delikwenta złapać i ocalić kosztem własnych kości? Wątpię...

Sprawa jest kontrowersyjna na tym etapie, bo najczęściej osoba, która miast grzecznie zejść z tego padołu po spożyciu "dopalaczy" (co - jak wiemy niektórym się jednak udaje) - ląduje w szpitalu, kosztuje to nas - resztę niećpającego społeczeństwa - konkretne pieniądze. Pieniądze z naszych podatków i składek ZUS. Na tym etapie, działanie takiej osoby jest wysoce szkodliwe społecznie. Z drugiej jednak strony, skuteczny konsument "dopalaczy" eliminuje ze społeczeństwa wadliwy kod genetyczny - istnieje szansa, że jeszcze przed jego powieleniem, co można zaliczyć - w skali ludzkiej populacji - po stronie pozytywów.

Dlatego też, nie umiem tej kwestii jednoznacznie i w pełni subiektywnie ocenić. Nie orientuję się, czy osoba "na dopalaczach" stanowi sama w sobie zagrożenie dla innych - np. staje się agresywna, czy choćby może spowodować tragiczny w skutkach wypadek drogowy - po prostu tego nie wiem.

Po drugiej stronie zaś...

... mamy nasz dzielny Rząd i jego służby, w tym GIS i Policję, którym to służbom wydano polecenie rozpoczęcia, gwałtownego,  frontalnego ataku na sprzedawców niebezpiecznych substancji, sprzedawanych - jak wiemy - wyłącznie w celach kolekcjonerskich.

Czy dopalacze są jedynymi, groźnymi dla zdrowia i życia przedmiotami, sprzedawanymi na rynku wszystkim chętnym?

Ależ nie! Na półkach sklepowych znajdziemy całą masę niebezpiecznych chemikaliów, alkohol i papierosy oraz wiele innych, równie groźnych rzeczy, jak choćby: noże kuchenne i nie tylko, siekiery, widły a nawet piły motorowe, czy też skutery i quady - i wszystko to bez zezwolenia! Przynajmniej samo zdrowie - czyli antybiotyki - sprzedawane są na receptę. Tak czy owak, strach wyjść na ulicę...

Dlaczego więc nie zabronimy sprzedaży chemii gospodarczej, noży, siekier czy choćby pił motorowych? Wszak chyba większość z nas przynajmniej słyszała o "Teksańskiej masakrze piłą motorową" czy o innych tego typu "arcydziełach" kinematografii? Dlaczego powinniśmy zamykać wyłącznie sklepy z "dopalaczami"? Czy są one groźniejsze od innych, wymienionych tu przeze mnie produktów, dostępnych legalnie w handlu?

Myślę, że nie, a przynajmniej wątpię, aby tu leżał problem. Po prostu najwyraźniej komuś potrzebny jest tak zwany "szybki sukces" w ratowaniu polskiego społeczeństwa. Nie jest wykluczone, że wiąże się to ze zbliżającymi się wyborami samorządowymi. Wszak będzie można powiedzieć ile to "zrobiono" dla walki z "ciemniejszymi stronami" naszej egzystencji.

Jeśli ta hipoteza jest prawdziwa, to mamy tu do czynienia z niezwykle krótkim widzeniem naszych polityków zapewne nie sięgającym poza magiczną datę 21 listopada 2010 r.

Bo zastanówmy się, jaki będzie finał tej "wojny"?

To, że nie zakończy się ona znaczącym sukcesem wie każdy, myślący człowiek. Ile dziesięcioleci trwa legendarna "war on drugs" w USA? Jakie są jej skutki? Żadne! Poza ogromnym wzrostem przychodów tzw. zorganizowanej przestępczości - tłumacząc to na nasze - po prostu rozmaitych mafii. W krajach, w których bardzo rygorystycznie walczy się z substancjami odurzającymi, skutki tej walki są zawsze odwrotne od oficjalnie zaplanowanych. Wystarczy zauważyć, że we Francji, gdzie również ostro zwalcza się narkotyki (nawet te tzw. "lekkie"), ponad 70% uczniów szkół średnich pali marihuanę!

Sklepy z "dopalaczami" sprzedawały skrajne świństwa, ale przynajmniej w sposób możliwy do kontrolowania przez aparat państwowy. Przy okazji, jako oficjalnie zarejestrowane sklepy, musiały odprowadzać podatki do Skarbu Państwa. Po zdelegalizowaniu tych substancji i zamknięciu sklepów, zarówno same substancje, jak i ich sprzedawcy, w dużej części, trafią do gospodarczego podziemia, gdzie już bez żadnej kontroli Państwa, będą sprzedawać co zechcą - tym razem nie odprowadzając - przynajmniej bezpośrednio - podatków. Wątpię, aby czynili to głównie "w Internecie". Internet staje się zresztą ostatnio swoistym "straszakiem", co zapewne ma przygotować lepszy grunt pod wprowadzenie cenzury w sieci i utorowanie tym samym drogi do powrotu totalitaryzmów. Ale nie o tym tu chciałem... wracam do tematu wojny z "dopalaczami".

Finalnie w ręce najgłupszej części młodzieży (bo głównie młodzi ludzie byli klientami owych sklepów z "dopalaczami") trafią jeszcze bardziej szkodliwe substancje, całkowicie niekontrolowanymi kanałami. Podobnie, jak ma to miejsce z od dawna nielegalnymi narkotykami. Jak chyba wszyscy wiemy, legalnych sklepów z narkotykami nie było i nie ma w Polsce - co nie przekłada się na brak narkotyków na rynku, bynajmniej.

W skutek "wojny z dopalaczami" wzrosną zyski organizacji przestępczych, wzrośnie deficyt Skarbu Państwa i... na rynek trafią jeszcze gorsze trucizny, które tym razem, jawnie nie będą sprzedawane w celach kolekcjonerskich.

wtorek, 5 października 2010

Moje refleksje: kultura biznesowego e-maila, a raczej jej brak...

Przez prawie dwadzieścia lat własnych kontaktów biznesowych w sieci, stale korzystam z rozmaitych narzędzi informatycznych, ułatwiających komunikację międzyludzką. Wiele narzędzi się zmieniło na przestrzeni lat, zmienił się też w tym czasie profil przeciętnego Internauty - z pasjonata-informatyka, na pragmatyka-nie-koniecznie-informatyka, który używa obecnie Internetu jako narzędzia, w miejsce wcześniejszego epatowania się siecią jako zjawiskiem.

Istnieją jednak pewne sprawy, które wydają się być praktycznie niezmienne i niezmiennie ujemnie wpływają na kontakty biznesowe w polskim Internecie. Wśród nich wybija się zdecydowanie jeden, stały temat, o którym postanowiłem dziś napisać: jest nim dość powszechny w Polsce zwyczaj, nieodpisywania na e-maile. Oczywiście nie mam na myśli nie odpisywania na jakiekolwiek rozsyłane automatycznie mailingi, bardzo często balansujące na granicy tzw. spamu - czyli  poczty niechcianej, która leje się do nas strumieniami ze wszystkich stron.

Chodzi mi raczej o dialog biznesowy, prowadzony za pośrednictwem poczty elektronicznej pomiędzy konkretnymi osobami, który to dialog nagle, niespodziewanie się urywa, pozostawiając kolejną sprawę niezakończoną po obu stronach...

Intryguje mnie fakt, iż jest to zjawisko szczególnie popularne tu, u nas, w Polsce. Analogiczne zjawisko, występujące nader sporadycznie w kontaktach międzynarodowych - i nie ma tu znaczenia - czy komunikujemy się z przedstawicielami kultur Zachodu czy Wschodu.

Najczęściej zjawisko to dotyczy tzw. zapytań ofertowych. To oczywiste, że klient ma pełne prawo wybrać najlepszą w jego opinii ofertę. To jasne, że musi w tym celu kontaktować się z wieloma dostawcami danej usługi czy danego produktu, że musi zadawać pytania, które pomogą mu wybrać najbardziej optymalne rozwiązanie. Na tym etapie wszystko przebiega zgodnie z zasadami.

Niemniej, kontaktując się z różnymi firmami, powinniśmy pamiętać, że tam "z drugiej strony" też pracują ludzie, którzy odpowiadają na nasze pytania, czy wręcz przygotowują dla nas oferty, którym to ludziom - w większości - zależy na jak najlepszym wykonywaniu swojej pracy. Ludzie ci wkładają w to co robią, cząstkę siebie - swojej wiedzy, swojego czasu i zaangażowania.

Potencjalny klient prowadzi jakiś czas dialog, zadaje pytania, sam odpowiada na pytania, otrzymuje odpowiedź i pewnego dnia... rozpływa się w cyfrowym eterze. Być może w tzw. międzyczasie znalazł inną, jego zdaniem lepszą ofertę, być może stracił zainteresowanie zakupem, albo zachorował.

W zasadzie tylko ten ostatni przypadek byłbym skłonny uznać za usprawiedliwienie. Wszak odpisanie "Bardzo dziękuję, jednak wybrałem inną ofertę..." czy "Dziękujemy, ale zmieniliśmy plany dotyczące tego projektu." praktycznie nic nie kosztuje, a "domyka sprawę", po obu stronach!

Wbrew pozorom nie narażamy się w ten sposób na niechęć, czy wręcz agresję. Więcej - jest dokładnie odwrotnie! Odpisując w ten sposób niejednokrotnie spotykałem się z bardzo sympatyczną reakcją handlowca, który dziękował mi za to, że zechciałem poinformować go o zmianie swojego zdania czy wręcz o rezygnacji z przedstawionej mi oferty. On wie, że może zająć się innymi klientami, ja wiem, że po krótkiej wymianie e-maili nie pozostał niesmak. Taka świadomość daje swoisty komfort - dlatego zawsze odpisuję na biznesowe e-maile - choćby przesyłając jedynie podziękowania i pozdrowienia.

sobota, 2 października 2010

Pierwsze koty...

W zasadzie nie planowałem tego zrobić. Założyłem bloga. Zrobiłem właśnie coś, o co nie podejrzewałbym sam siebie. Cóż, widocznie nadszedł taki czas - choć nie wybrałem z jakąś szczególną premedytacją ani czasu, ani miejsca.

Jest wieczór, 2 października 2010, dzień dobry, jak każdy inny - aby coś zacząć, choć historia związała tę datę raczej z niezbyt ciekawymi wydarzeniami. Oto 2 października 1938, polskie wojska wkroczyły na Zaolzie, co przyniosło nam więcej szkody niż pożytku. Dokładnie rok później, 2 października 1939 roku skapitulował Hel, a 2 października 1944 skapitulowało Powstanie Warszawskie. Sami widzicie...

Po co zakładam ten blog, skoro tyle jest blogów w sieci?

Zasadniczo nie planuję jednorodnej tematyki. Będę tu zamieszczał tak zwane "swoje 3 grosze" dotyczące najróżniejszych spraw - zarówno tych, które zwykliśmy oceniać jako pozytywne, jak i tych, które mogą wytrącić z równowagi lub przynajmniej zepsuć humor.

Będąc człowiekiem, posiadam ego. Dzięki temu blog ten będzie w 100% subiektywny. Będę więc publikował tu swoje poglądy lub poglądy innych osób, z którymi się utożsamiam. Dlatego z góry proszę o wybaczenie i przyjęcie założenia, iż nikogo nie zmuszam do czytania akurat tego bloga - wszak tyle jest innych blogów w sieci.