sobota, 11 czerwca 2011

Moje refleksje: złodziejstwo niepospolite

Między zabraniem komuś godziny z życia a odebraniem mu życia jest tylko różnica skali.
                                                                                             - Frank Herbert
O ile pospolite złodziejstwo najczęściej jest przyczyną wielu nieprzyjemności dla okradanego, o tyle dziś chciałbym się zająć czymś, co określam mianem złodziejstwa niepospolitego, które staje się coraz częstszym zjawiskiem w Polsce i niestety - najczęściej - nie jest złodziejstwem, w świadomości niepospolitych złodziei.

Chodzi mi tu, o powszechny zwyczaj, nie płacenia w terminie za ludzką pracę. Nie ma w tym momencie znaczenia, czy chodzi o opłacanie osoby fizycznej - pracownika, czy też o zamawianie towarów lub usług w firmie i... ociąganie się z płatnością lub w ogóle wykręcanie się od jej uregulowania.

Dlaczego tę formę złodziejstwa określam mianem - niepospolitej? Dlatego, że jest to wyjątkowo obrzydliwa forma złodziejstwa i uważam, że zasługuje ona na wyjątkowo wyraźne napiętnowanie.

Zatrudniając kogoś (znowu - nie ma znaczenie, czy osobę fizyczną, czy firmę), uruchamiamy cały łańcuch zdarzeń, najczęściej dotyczący więcej niż jednej osoby. Ktoś poświęca nam swój czas, a więc swoje życie, ktoś poświęca nam swoje talenty i nabyte umiejętności - a więc znowu - swoje życie. Ktoś nie zajmuje się w tym samym czasie inną pracą - a więc nie zarabia poświęcając czas nam, ktoś nie zajmuje się w tym czasie osobami, którymi się opiekuje, ktoś nie uczy się, nie odpoczywa... a często również, inwestuje nie tylko czas, ale własne, zarobione wcześniej pieniądze i materiały w to, co dla nas robi. Chętnie odbieramy wykonaną dla nas pracę... i... i wtedy przestaje nam zależeć na czasie. Termin był ważny, gdy ten ktoś pracował dla nas - ale schodzi na drugi plan, gdy my mamy mu za to zapłacić!

W efekcie, może się zdarzyć tak - że osoba, czy firma wykonująca dla nas pracę - sama nie może uregulować swoich zobowiązań. W efekcie, wyjdzie na przysłowiową "szmatę" wobec innych, a przynajmniej straci dobre imię czy też nawet - popadnie w długi.

Coraz częściej czytam i słyszę o tej formie złodziejstwa - na szczęście rzadko - zdarza się też, że sam osobiście, jako właściciel firmy, muszę uciekać się do pomocy firm zajmujących się windykacją należności i... wówczas okazuje się, że dłużnik miał pieniądze na wszystko, tylko nie na zapłacenie za pracę, którą zamawiał. Zawsze jednak dochodzi strata czasu (już poza czasem poświęconym na pracę) i zdrowia - bo przecież człowieka szlag trafia, gdy widzi cwaniaka, który nie odpisuje na maile, nie odbiera telefonów - tłumacząc to później tym, że był... (sic!) zbyt zajęty. A przecież wszystko co robimy - wróci do nas - i jest to tak samo pewne, jak to, że dojrzałe jabłko z jabłoni spadnie, a nie uniesie się... w Kosmos!

Zawsze mnie zastanawiało, jak to się dzieje, że ktoś, kto kradnie innym ich życie - może spojrzeć w lustro, może spać, może nawet... dobrze się bawić? Jak to jest możliwe???

czwartek, 9 czerwca 2011

Trzy grosze: widziałem Obamy... cień.

Przesadą byłoby stwierdzenie, że zawsze zgadzam się z Wojtkiem Orlińskim, niemniej są takie komentarze Wojtka, które poruszają do głębi. Jednym z nich jest dla mnie felieton "Widziałem Obamę!".

Wojtek zadaje m.in. bardzo istotne pytanie: "Dlaczego jako przechodzień nie byłem uważany za zagrożenie dla Obamy na Park Lane, a stanowiłbym zagrożenie na Krakowskim Przedmieściu?"

Otóż wydaje mi się, że to czego - niestety - doświadczamy w Polsce przy okazji tego typu wizyt, jest wypadkową kilku zjawisk:

  • swoistego serwilizmu wobec znanych osobistości zagranicznych, które raczą łaskawie nas odwiedzić (bo z tradycyjną gościnnością te zachowania nie mają nic wspólnego),
  • tego jak traktują nas tzw. "nasi sojusznicy" (w tej kwestii naprawdę nic nie zmieniło się od roku 1918, czy 1939... a my, jako Naród, niestety nie umiemy wyciągać żadnych wniosków z tego, co nas spotkało i nadal spotyka na przestrzeni całej, naszej historii),
  • tego, jak traktujemy wzajemnie siebie samych i - w skutek czego - jak traktują nas, obywateli, nasze władze (czy też, jak to powinno być - wybrani przez Naród... "reprezentanci").

Reasumując.. poza Polską, jesteśmy postrzegani głównie jako dziwny i pyskaty grajdół, który.. "oderwał się od Rosji" (tak to stwierdzenie usłyszałem osobiście od obywatela USA kilka lat temu!), w którym mieszkają na wpół dzicy i potencjalnie niebezpieczni ludzie, których daje się sprytnie wykorzystać przy odpowiednim do nich podejściu. Do "odpowiedniego podejścia" należy tradycyjnie już składanie obietnic, których nikt i tak nie ma zamiaru dotrzymać - ale dlaczego miałby ich dotrzymywać, skoro samo ich złożenie daje pożądanych skutek? No sami powiedzcie...

Jeśli złoży się Polakom kilka obietnic oraz łaskawie się ich nawiedzi, to Polacy dalej będą gotowi bić się za NIE swoje interesy, pozwalać obcym robić u siebie niekorzystne interesy itd. itd.

Oczywiste jest, że na przestrzeni naszej historii, to my sami wypracowaliśmy sobie - z dużą dozą uporu i wytrwałości zresztą - tego typu opinię. Jednakże przykre jest to, że pomimo wielu bardzo smutnych doświadczeń, nadal popadamy w ksenofobię i martyrologię w miejsce trzeźwego myślenia i wyciągania konstruktywnych wniosków. Jednym z nich, powinno być uświadomienie sobie, że NIKT poza NAMI SAMYMI - nie będzie dbał o NASZE interesy, bo niby... czemu miałby to robić???? Naprawdę jesteśmy jedyną nacją na całym Świecie, która dba przede wszystkim o interesy innych, kosztem siebie i nie dbając o to, co otrzymamy w zamian. Może czas wreszcie dorosnąć?



czwartek, 2 czerwca 2011

Trzy grosze: Polacy i nazwy obce.

Dawno nic nie napisałem na blogu. Przepraszam ewentualnych zawiedzionych. Cóż, prozaiczna sprawa: nawał pracy po prostu.

Dziś jednak, napotkałem na jednej z grup dyskusyjnych, ciekawą dyskusję dotyczącą zmiany marki sieci Era GSM na T-Mobile i - niejako przy okazji - pojawił się w tej dyskusji temat dotyczący prawidłowej, polskiej wymowy nazwy T-Mobile. Pomyślałem, że temat wymowy obcych nazw w języku polskim jest ciekawy, intryguje mnie od lat i... w zasadzie zasługuje na choćby krótką notkę.

Szczerze mówiąc, zawsze mnie zastanawia to, że choć Polacy to Naród niezbyt garnący się do nauki języków (statystycznie), to z drugiej strony przywiązujący zadziwiającą wagę do "udawania" obcej wymowy, w obcych nazwach.

Oczywiście ponieważ - siłą rzeczy - łączy się to z tym pierwszym, wychodzą z tego niezłe "jaja" jak właśnie "ti mobajl" czy "kerfur", chociaż to pierwsze brzmi zupełnie inaczej z niemiecka, a to drugie to słowo francuskie (oznaczające po prostu... skrzyżowanie) i wymawia się je fonetycznie - mniej więcej - jako specyficznie zmiękczone "khiarfur" (gdzie "h" jest prawie niesłyszalnym przydechem), a "r" to typowe francuskie "r".

Więc może lepiej byłoby robić tak, jak Anglicy czy Francuzi: po prostu czytać obcą nazwę "po swojemu" lub stworzyć jakiś własny odpowiednik fonetyczny, jeśli czytane "po swojemu" brzmi dziwnie lub nie da się wypowiedzieć?

Zauważcie, że w Niemczech, Francji czy Anglii/USA - nikt, poza Polakami ;-) - nie mówi np. Warszawa, tylko Warschau, Varsovie czy Warsaw - bo dla nich Vahrshavah czy... jakoś tak - nie jest możliwe do wymówienia i oni o tym wiedzą.

Ot takie moje lingwistyczne 3gr na temat obcych nazw na marginesie tej dyskusji. :)