sobota, 11 grudnia 2010

Polityka: finansowanie polityków z budżetu... a może by tak?...

Do napisania dzisiejszych kilku zdań skłoniła mnie bezpośrednio wypowiedź p. Palikota dotycząca propozycji finansowania partii politycznych w Polsce: "Palikot: finansować partie z PIT-ów". To ciekawy pomysł i zapewne byłby to krok w dobrym kierunku. W o wiele lepszym kierunku niż podnoszenie podatku VAT do 23%.

Bo zastanówmy się: jak można by najprościej zmobilizować polityków do tworzenia przemyślanych programów politycznych, a następnie do konieczności ich realizacji? Chyba najprościej byłoby wypracować taki stan rzeczy, uzależniając środki finansowe, jakimi dysponuje ugrupowanie, a więc i sam polityk - od jego efektywności w ocenie społeczeństwa.

Nie mam tu na myśli żadnego zespołu sędziów oceniających poszczególne partie i poszczególnych polityków. Chodzi mi raczej o sytuację, w której w partii - jak w firmie - wynik finansowy zależy od efektów pracy wszystkich, zaangażowanych zespołów ludzi. Gdyby partie polityczne były utrzymywane wyłącznie ze składek swoich członków oraz z dobrowolnych datków przekazywanych przez zwolenników, musiałby w końcu zacząć dbać o nich - nie tylko w okresie przedwyborczym, ale przez cały czas swojego istnienia. Inaczej, zwolennicy przestają przekazywać wsparcie finansowe i partia autentycznie znika ze sceny politycznej.

Ależ oczywiście, że zdaje sobie sprawę z faktu, iż powyższa idea nie może znaleźć poparcia w gronie zdecydowanej większości obecnych polityków! Przecież to oczywiste. Nie oszukujmy się. W sporej części przypadków, politykiem zostaje się po to, aby zaistnieć, zdobyć władzę i pieniądze - a nie odwrotnie! Z drugiej jednak strony, gdyby wprowadzić zasady, o których napisałem powyżej, może polityką zaczęliby się wreszcie interesować ci ludzie, którzy chcą coś zrobić dla wszystkich tych, którzy głosując na nich, dają im swój kredyt zaufania?

Pójdźmy dalej. Mamy Sejm RP. Mamy w nim wielu polityków, którzy w zdecydowanej większości są przedstawicielami konkretnych partii politycznych. Obserwując ich pracę, dochodzimy częstokroć do wniosku, że na pewno, mogliby lepiej i zdecydowanie więcej. Nie rzadko zdarza się przecież, że w trakcie ważnego głosowania, sejmowa sala świeci pustkami, dlaczego?

Wydaje mi się, że odpowiedź na to pytanie jest dość prosta. Przecież, jeśli jesteś już Posłem RP, dostajesz sowitą dietę, immunitet, masę przywilejów (w tym wiele bezpłatnych usług na koszt podatnika), no... to przynajmniej przez te kilka lat kadencji nie musisz się wysilać... Dobrze, może przed samymi wyborami trzeba będzie o sobie przypomnieć, bo przy odrobinie szczęścia, można się załapać na drugą kadencję, a więc zachować te wszystkie: diety, przywileje i splendor...

Ale zaraz.. a co by się stało, gdyby z budżetu Państwa utrzymywana była wyłącznie infrastruktura, czyli budynki, ich wyposażenie dajmy na to, ba.. nawet rachunki za prąd i telefony dodajmy (choć z telefonami byłbym już ostrożny), a reszta... cóż - chcesz bracie być Posłem RP? Musisz mieć środki na to, żeby się utrzymać. Owszem - twoja partia może cię wspierać, jeśli uważa to za stosowne. Ale niestety - bycie Posłem RP oznacza pracę, a nie kokosy i nieuzasadnione przywileje na koszt obywatela... co by się wówczas działo?

Czy podobnie, jak w przypadku samych, samofinansujących się partii politycznych, tak i tu, w Sejmie RP, wybrani tam ludzie byliby tymi, którzy coś chcą dla swoich wyborców naprawdę zrobić, a nie tylko pragną pobierać gażę i jakoś przeczekać kadencję?

W każdym razie, na pewno, gwałtownie spadłoby zainteresowanie polityką ze strony wszelakich karierowiczów, osób, które upatrują w tym zajęciu możliwość wzbogacenia się kosztem innych, bez konieczności robienia czegokolwiek.

piątek, 10 grudnia 2010

Trzy grosze: kto decyduje o naszych pieniądzach i... dlaczego to nie jesteśmy my?

Kolejny raz piszę o WikiLeaks i całej tej aferze. Powoli ten temat zaczynałby mnie nudzić (nie wiem, jak Was?), ale kolejne fakty pojawiające się niejako przy okazji - dają dużo do myślenia.

Otóż, tym razem nie chcę się koncentrować ani na informacjach upublicznionych przez WikiLeaks, ani na crackerskich atakach na WikiLeaks, czy - ponoć odwetowych - na PayPal, Visę i MasterCard. Tym razem interesują mnie kwestie dotyczące większości z nas - obywateli do niedawna tzw. "Wolnego Świata", płacących podatki i zarabiających uczciwie pieniądze, swoje własne pieniądze.

Okazuje się, że instytucje, którym (wcale nie za darmo!) powierzamy nasze finanse, zaczynają bezczelnie uzurpować sobie prawo do decydowania, na co możemy wydać te nasze pieniądze! Tak proszę Państwa: PayPal, Visa i MasterCard radośnie wpadły na pomysł, że nie możemy przekazywać datków na WikiLeaks, bo... nie i już, bo oni tak chcą, bo być może rząd USA tak chce itd. itd.

Osobiście nie mam zamiaru przekazywać datków na WikiLeaks i nie znam nikogo kto twierdzi, że ma taki zamiar, niemniej bardzo niepokoi mnie fakt, że oprócz coraz liczniejszych prób nastawania na wolność słowa i swobodę komunikacji w Internecie, zaczyna się też bandytyzm w biały dzień, w wydaniu korporacji finansowych, które zdają się tworzyć bezprecedensowe dotychczas fakty. Oto my, jako ich klienci, mamy przyjąć do świadomości, że to one decydują o tym, za co nam wolno płacić, a za co nie i komu. Dziś WikiLeaks, a jutro być może każdy inny serwis internetowy, każde inne medium (np. prenumerata gazety czy niepokornego kanału telewizji), czy np. produkty firmy, której "wolne i demokratyczne kraje"... nie lubią, bo tak.

Pięknie opisał ten problem na swoim blogu dziennikarz, Bogusław Chrabota w "Master i Visa blokują Wikileaks", polecam do rozważenia: czy aby pewne granice przyzwoitości nie zostają tu już przekroczone?

środa, 8 grudnia 2010

Trzy grosze: wyciek kontrolowany? (Cenzura w Internecie po raz n-ty...)

Kiedyś mawiało się, że gdy nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Oczywiście jest to daleko idące uproszczenie, bo zamiast "pieniądze", wymiennie można zastosować terminy: "władzę" lub "seks", niekiedy też chodzi o ich kombinację - dowolną.

Od kilku tygodni, media żyją "wyciekiem informacji" i rozpowszechnianiem go przez WikiLeaks. Wczoraj zatrzymany został Julian Assange, twórca WikiLeaks. Bezpośrednim efektem jego zatrzymania była m.in. rozmowa w studiu TVP Info:



Niestety w trakcie tej rozmowy nie mieliśmy czasu, aby omówić wszystkie, możliwe aspekty tej sprawy.

Cała afera z WikiLeaks została dość ciekawie ujęta w artykule Bartosza Milewskiego "Uciszyć WikiLeaks? To początek końca swobodnej wypowiedzi w Internecie" na SPIDER'SWEB, czytamy w nim m.in.:

"Ostatnio w Internecie przewijają się wątki dotyczące kwestii cenzury w sieci. Sprawa WikiLeaks jest najlepszym przykładem próby cenzury Internetu, który do tej pory uchodził za oazę swobodnej wypowiedzi i publikacji informacji. Czy WikiLeaks będzie w stanie kontynuować swoją działalność mając na karku służby specjalne USA i innych krajów z nimi sprzymierzonych? Czy Szwajcarka Partia Piratów dotrzyma obietnicy swobodnej wypowiedzi? Osobiście uważam, że kwestią czasu jest zamknięcie WikiLeaks i zerwania współpracy z Partią Piratów. Mimo celu jaki ma WikiLeaks i poparcia wielu osób, sytuacja pokazuje nam, że cenzura niewygodnych informacji w Internecie ma właśnie swój początek. Myślę, że wkrótce blokowanie niewygodnych treści będzie popularyzować się coraz szerzej nie tylko w przypadku informacji dotyczących rządowych dokumentów, ale wszelkich informacji na temat polityków, rządów itp."
I to jest ten fragment, nad którym chciałbym się na chwilę zatrzymać. A co jeśli sprawa WikiLeaks i jego publikacji, służy wyłącznie temu, aby "udowodnić", jakim zagrożeniem jest swoboda wymiany informacji w Internecie? Wyobraźmy sobie na moment, że chodzi o wykazanie, jak to nieodpowiedzialni Internauci mogą zagrażać bezpieczeństwu państw i sojuszy! Przecież "logicznym wnioskiem" z tej całej afery, będzie wprowadzenie kontroli przepływu informacji w sieci lub choćby zapisów, pozwalających na szybką likwidację "niebezpiecznych serwisów" i karanie ich twórców - choćby za gwałty, napaści czy na przykład użytkowanie nielegalnego oprogramowania. Prowokacja jest przecież metodą starą jak Świat.

Sam Julian Assange, twórca serwisu WikiLeaks, przekonał się, że nawet posiadanie konta w banku szwajcarskim, nie gwarantuje nietykalności finansowej (i wcale nie trzeba handlować narkotykami, bronią czy być terrorystą).

Wygląda na to, że lobby optujące za ograniczeniem swobody przepływu informacji w sieci staje się coraz silniejsze i wkłada coraz więcej środków i energii w "przekonywanie" nas wszystkich, że wolność słowa jest sama w sobie rzeczą niewłaściwą, a nawet szkodliwą społecznie.

środa, 1 grudnia 2010

Polityka: temat cenzury w sieci - powraca niczym bumerang!

Jakiś czas temu pisałem tu już o próbach narzucania nam cenzury, pod rozmaitymi zresztą pretekstami.


Myślałem, że temat wyczerpałem na jakiś czas, ale cóż.. powraca on jak bumerang. Dziś, w Dzienniku Internautów, czytamy "Polska zgodzi się na blokowanie stron WWW?".


Pod tekstem zamieszczonym w DI, umieściłem taki oto komentarz i postanowiłem wrzucić go również i tutaj:


Nie oszukujmy się. Po prostu dzieje się to, co przepowiadano już dawno - gdy stery władzy obejmą pokolenia, które odróżniają Internet od ściany, bardzo szybko zostanie położona "łapa" na sieci.

Wszak sytuacja, w której obywatele mogą się porozumiewać bez kontroli władzy, a już szczególnie - jeden może pisać/mówić do bardzo wielu innych - nie miała precedensu w zapisanej historii ludzkości.

Władza nie lubi, gdy śledzi się jej uczynki, ujawnia matactwa, nieistniejące spiski ;-) itd.

Dlatego ludzi należy "chronić" przed swobodną wymianą treści - a pretekst zawsze się znajdzie.. hazard, pornografia, pedofilia.. prochy.. jest tego cała masa.

I to nic, że używając Internetu od końca 1991 roku, ani razu nie widziałem pornografii dziecięcej, nie spotkałem pedofila, ani też nie przegrałem fortuny na sieciowej loterii.. po prostu TRZEBA MNIE BRONIĆ!!! ;-)

Trzy grosze: narzekam na... narzekanie!

Wczoraj popracowałem do późna, więc dziś zacząłem ten uroczy dzień nieco później, nieco wolniej, delektując się aromatem i smakiem wspaniałej kawy.

Za oknem mamy sporo śniegu i solidny - szczególnie jak na duże miasto - mróz.

Aby przyzwyczaić oczy do komputera, zacząłem od porannych lektur. Jak zwykle nie tylko zrobiłem szybki przegląd prasy, ale również odwiedziłem ulubione serwisy społecznościowe (Facebook, Twitter, Blip...) aby przeczytać, co inni mają do powiedzenia, jak zaczyna się ten dzień, czy nie ominąłem jakiegoś wydarzenia, które może mieć znaczenie dla nas wszystkich, a przynajmniej dla mnie...

I co zobaczyłem? Otóż, spora część wypowiedzi to narzekanie naszych Rodaków na otaczającą ich rzeczywistość. Ulubione tematy? Jak zwykle, w kolejności występowania: pogoda, PKP, konieczność udania się do.. lub przebywania w...  pracy. A jeśli szef w tej pracy kazał cokolwiek wykonać (poza samym przebywaniem, rzecz jasna), to nieszczęście jest już podwójne! Ktoś nawet zauważył "pozytyw", że już środa, więc do weekendu coraz bliżej, bo jutro jest czwartek, a na piątek może uda się wziąć.. wolne, to już prawie, prawie...

Przyjrzyjmy się więc dokładniej, co "nas" wkurza?

Po pierwsze: pogoda, a konkretnie fakt, że jest zima, a więc towarzyszące jej zjawiska, takie jak: śnieg, mróz... i lód. Na Blipie ktoś raczył był stwierdzić:


(PKP celowo zostawiam na potem, zacznijmy od drugiej części zacytowanej wypowiedzi...)

Przecież fakt, że zimą jest lód, na jakiejś ulicy - jest dogłębnie szokujący i wstrząsający! Lodu ani śniegu na ulicy - zimą - nie powinno nigdy być. W zasadzie, to władze miasta powinny wyłapywać śnieg, zanim doleci do ziemi! Skandal!!! (Tu nie ma nic o władzach, dlaczego o tym napisałem...?).

Otóż napisałem o tym dlatego, że nie dalej jak wczoraj, czytałem, iż PiS żąda, aby Pani Prezydent Hanna Gronkiewicz-Waltz przepraszała (sic!) za "paraliż miasta" w dniu zmasowanego ataku zimy, który miał miejsce... przedwczoraj. Przecież jest oczywiste, że Pani Prezydent powinna osłonić całe miasto sukienką, jak niegdyś Najświętsza Panienka - Jasną Górę - w dobie Potopu Szwedzkiego!

Wracając do wypowiedzi naszego Blipowicza: jak rozumiem, oni w tej Warszawie nie umieją odśnieżać, ale zapewne sołtys w naszej Koziej Wólce już od świtu gania po wsi z łopatą i nie mamy ani grama lodu czy też śniegu na gościńcu! Tak się powinno robić, a nie tak, jak w tej znienawidzonej Warszawie....

W świetle licznych faktów, takich, jak zacytowana tu wypowiedź, myślę sobie, że akcja prowadzona na Facebooku, pod wszystko mówiącym tytułem "Nie podoba się w Wawie? To WON do siebie, a nie pracujesz TU i narzekasz." nie jest jednak pozbawiona sensu. Wszak pieniążki zarabiane w Warszawie "nie śmierdzą", chętnie je zarabiamy, nic nie robimy dla tego miasta, nasi przodkowie nie walczyli o nie w Powstaniu, ale za to mamy cały wachlarz roszczeń i niezadowolenia. A ja zadam proste pytanie: gdzie podstawy do tego niezadowolenia? Jakieś rzeczowe, poza może własną frustracją? Nie podoba się - pracuj u siebie - nie przyjeżdżaj do Warszawy. Proste!

Chcesz coś zrobić dla miasta, bo uważasz, że oficjalne służby nie dają sobie rady z.. bagatela - bardzo silnym atakiem zimy - łap się za szuflę i sam usuwaj śnieg!

Wczoraj, gdy "odkopywałem" nasze zaparkowane pod domem auto, po prostu złapałem w ręce ową szuflę i wykonałem stosowną pracę. Ale ani razu nie przyszło mi do głowy, aby uważać, że jacyś "oni" powinni za mnie odśnieżać miejsce, na którym stoi moje auto. Całość potraktowałem jako odrobinę ruchu, na dość świeżym.. w nocy... powietrzu oraz jako coś, co musi zostać zrobione, abym mógł ruszyć pojazd z miejsca. Tyle.

To, że zimą, w naszej części Świata, mamy śnieg, lód i mróz jest zupełnie naturalne. Jest tak samo naturalne w Warszawie, jak i w Koziej Wólce czy Pcimiu Dolnym. Wszędzie po prostu trzeba użyć łopaty, jeśli śnieg czy lód nam przeszkadzają.

Zamiast narzekać, jestem pełen podziwu dla ludzi, którzy w tym wielkim mieście, już od świtu ganiają z łopatami i bardzo ciężko pracują, abyśmy rano mogli udać się do szkół czy do pracy. A to, że nie uda im się wszędzie dotrzeć, czy usunąć każdej "łyżeczki" lodu czy śniegu? Cóż... miasto jest ogromne, mróz jest straszny, a liczba rąk do tej niewdzięcznej pracy - bardzo ograniczona. Uczmy się więc odczuwania wdzięczności względem tych, którzy coś dla nas robią, w miejsce manifestowania mniejszych lub większych frustracji naszego spasionego ego.

Po drugie: PKP

Jakiś czas wahałem się, czy nie umieścić tzw. PKP na pierwszym miejscu tej listy, gdyż na PKP narzekamy cały rok, a na śnieg czy mróz - głównie jednak sezonowo. W zasadzie zimę umieściłem na pierwszym miejscu wyłącznie dlatego, że w chwili obecnej, utyskiwania na nią zdecydowania wiodą prym, a PKP jest nieznacznie jednak dalej w moim rankingu narzekań.

PKP to temat złożony. Najprościej można by powiedzieć, że obecnie nie ma czegoś takiego, jak PKP! Po prostu. Nie ma i już. Wszak sami chcieliśmy, aby PKP zostało sprywatyzowane i podzielone na całą masę spółek i spółeczek.

Ktoś nieco chory na głowę wymyślił, że jeśli mamy centralnie zarządzanego "molocha" o nazwie PKP i podzielimy go na masę mniejszych "molochów", to z jakiegoś - nie do końca przejrzystego dla mnie - powodu, to stadko mniejszych "molochów" będzie działać sprawniej, niż ten jeden moloch.

Przykłady francuskiej SNCF czy niemieckiego Deutsche Bahn (obiektu westchnień co durniejszych Rodaków zresztą...) pokazują, że powyższe założenie nie musi być prawdą.

Życie zweryfikowało podział PKP dość szybko. I w miejsce biednego "molocha", który borykał się z różnymi problemami, ale było jako-tako, mamy wiele spółek, które zaczęły między sobą konkurować, m.in. utrudniając sobie życie nawzajem, jak się tylko da. Przegranym w tej konkurencji jest pasażer - ale tak akurat musiało być i było to oczywiste od samego początku - że tak będzie.

Owszem, są pewne wyjątki, jak np. Koleje Mazowieckie, które dają sobie radę naprawdę nieźle, sam osobiście korzystam często z ich usług i tak.. jestem zadowolony - jak najbardziej (co niestety nie powoduje, że wielu ludzi nie narzeka nawet i na tego przewoźnika, ale to jest nasza natura.. o niej właśnie dziś piszę, do natury narzekania jeszcze dojdę, za moment).

Niestety spojrzenie na kolej w Polsce z punktu widzenia osobistych roszczeń, nie jest dowodem rozsądku, zapytacie zapewne: dlaczego?

Otóż na co dzień, mało kto z nas, zatrzymuje się w pędzie swojego życia, aby zrozumieć, że wszystko co nas otacza jest skutkiem jakichś przyczyn. Że wszystko podlega zmianom i to co mamy obecnie, jest efektem wszystkich wydarzeń, które miały miejsce w przeszłości i doprowadziły nas, czy otaczające nas byty do tego oto momentu, w którym właśnie się znajdujemy.

Polska kolej nie jest tu jakimś wyjątkiem, nie jest oderwana ani od polskich realiów, ani tym bardziej od polskiej historii. Porównując ją z największymi i najnowocześniejszymi systemami kolei na Świecie, zapominamy najczęściej, że nie mamy do takich porównań żadnych podstaw! Dlaczego? Już spieszę z odpowiedziami.

Żeby nie cofać się za bardzo, weźmy pod uwagę tylko ostatnie 200 lat historii naszego Kraju. Przez te ostatnie 200 lat, Polska była głównie kolonią, a nie metropolią, a przez jej terytorium przetoczyło się kilka wojen i powstań narodowych. W ciągu tych 200 lat, Polska była okupowana przez kilka różnych nacji i kilka systemów politycznych, które - siłą rzeczy - dbały o swój, a nie o nasz interes.

Sama zaś kolej, powstawała w trzech, różnych zaborach, bardzo często w taki sposób, który był przydatny dla wojsk zaborców i w małym tylko stopniu uwzględniał potrzeby Polaków. Do tego najlepiej rozwinięta była infrastruktura kolejowa w zaborze pruskim, słabiej w austro-węgierskim, a najgorzej w rosyjskim (tu zresztą linie kolejowe prowadzono najczęściej z dala od miejscowości, bo były one dedykowane dla wojsk carskich oraz.. stosowano inną szerokość torowisk).

Po odzyskaniu niepodległości, w biednym kraju, który był wówczas w niewoli.. zaledwie 123 lata, zrobiono i tak bardzo dużo. We wschodniej części Kraju znormalizowano torowiska, w całej Polsce wybudowano szereg nowych linii kolejowych, w tym, słynną linię do Gdyni. Większa część ruchu bazowała na lokomotywach parowych (trakcja elektryczna była wykorzystywana lokalnie - np. w Warszawskim Węźle Kolejowym od 1936 - i to wyłącznie przez pociągi podmiejskie).

Pociągi w większości przypadków kursowały punktualnie, mówiło się, że można było do nich regulować zegarki. Mało kto natomiast zdaje sobie sprawę z faktu, iż w relacji do ówczesnych zarobków i cen towarów, ceny biletów kolejowych były bardzo poważnie wyższe niż obecnie oraz, generalnie pociągów w rozkładach było po prostu mniej.

Potem przyszła wojna. W czasie wojny dopiero co odbudowana infrastruktura kolejowa znowu była niszczona. Niestety nie tylko przypadkowo, ale przede wszystkim celowo i z premedytacją. Była niszczona zarówno przez okupantów (zdecydowana większość zniszczeń), jak i przez naszych, rodzimych partyzantów, wysadzających tory i urządzenia kolejowe raz po raz, celem utrudnienia wojskom niemieckim przekazywania zaopatrzenia na front wschodni.

W ostatniej fazie wojny nadeszła prawdziwa apokalipsa dla polskiej kolei. Torowiska, wiadukty, nastawnie i inne urządzenia były planowo niszczone przez wycofujących się Niemców. To co otrzymaliśmy po nich "w spadku", wyglądało mniej więcej tak, jak na poniższej fotografii (ilustracja ze zbiorów Muzeum Kolejnictwa w Warszawie)


Zaraz za ustępującymi wojskami niemieckimi, podążały "trofiejne bataliony", niezwyciężonej Armii Radzieckiej. Te "skonfiskowały" ponad 1000 km torowisk na terenie Polski (tu ciekawostka: jeden z wodzów polskich torowisk zlikwidował drugie tyle - i to całkiem współcześnie, już za III RP). Na koniec, musieliśmy to wszystko odbudować, w kraju zniszczonym wojną i dalej "wysysanym" przez Wielkiego Brata ze Wschodu. Zrobiliśmy to głównie naszymi, polskimi siłami. Dopiero ostatnio modernizujemy kolej, korzystając z funduszy unijnych. Ale to jest proces. To potrwa.

W okresie dość wczesnego PRLu, w ramach ogólnej elektryfikacji miast i wsi.. padło również na kolej. Ktoś ogłosił, że lokomotywy parowe to burżuazyjny przeżytek - będziemy zastępować je nowoczesnymi elektrowozami! Tak też się stało. Jeszcze w latach siedemdziesiątych można było się "załapać" na jazdę pociągiem ciągnionym przez parowóz - na przykład na trasie z Chabówki do Zakopanego. Były to już jednak ostatnie chwile tej przestarzałej, kapitalistycznej technologii.

Wraz z elektryfikacją większości linii kolejowych, pojawiły się nowe wyzwania i nowe awarie. Obrazu dopełnia fakt, iż poza nielicznymi liniami kolejowymi zbudowanymi w okresie PRL (jak choćby legendarna CMK), reszta torowisk systematycznie się starzała i niezbyt wiele z tym robiono. Zresztą... po co? Przecież począwszy od lat siedemdziesiątych XX w. pojawiła się doktryna rozwoju... transportu samochodowego (w Polsce praktycznie nie posiadającej dobrych dróg o europejskim standardzie!). W efekcie, kolej była coraz bardziej niedoinwestowana i sekowana przez kolejnych wodzów, którym marzyły się potoki TIR-ów na szerokich autostradach, zamiast... burżuazyjnej kolei żelaznej. Ale zaraz.. mieliśmy jakieś... autostrady? A poza tym, te TIR-y to też takie mało ludowe są... Ale co ja tam wiem, przecież mogę się nie znać...

Faktem jest, że parowozy radzą sobie z warunkami zimowymi bez porównania lepiej niż dowolny elektrowóz. Dlaczego? Otóż trakcja elektryczna, oprócz walorów ekologicznych (nic nie kopci w lesie, a jednak jedzie... zazwyczaj jedzie), ma też wady. Szczególnie w okresie zimowym. Jedną z podstawowych jej wad jest tendencja do zamarzania. Oblodzona trakcja jest bezużyteczna. Pociągi nie mogą kursować. PKP Energetyka musi wysyłać specjalne składy techniczne, których pracownicy  likwidują oblodzenie, metr po metrze. A to trwa i powoduje opóźnienia w kursowaniu pociągów, przestoje itd.

Oto przykład, jak radzono sobie z nieporównywalnie bardziej srogimi zimami w latach 30 XX w. Wyglądało to mniej więcej tak:



I tak oto, dochodzimy do czasów nam współczesnych.

Dzisiejsza kolej w Polsce, to dziedzictwo całej jej historii, o której w skrócie wspomniałem powyżej, plus nowy model, polegający na rozdrobnieniu i destabilizacji dawnego PKP.

Gdyby nie pasja życiowa wielu ludzi, którzy tę kolej wspierają własnym wysiłkiem i własną energią życiową, zapewne dawno już moglibyśmy się przesiąść na te TIR-y. Tylko zaraz... tych autostrad ciągle, jakby mało jest.

Mamy też takich Rodaków, którzy marzą o DB w Polsce (niewtajemniczonym powiem, że współcześni Niemcy wcale nie są zachwyceni jakością usług DB, nie mówiąc już o cenach biletów, które są tam zauważalnie wyższe niż u nas). Są tacy, którzy wprost piszą/mówią, iż polską kolej powinna wykupić DB - może właśnie o to tu chodzi? Diabli wiedzą.

Zanim więc, po raz kolejny zaczniemy narzekać na - nieistniejące przecież - PKP (wrzucając do jednego worka wszystkie spółki kolejowe), pomyślmy przez moment o tych wszystkich ludziach, którzy pomimo fatalnych torowisk, w większości przestarzałego taboru i ostrej zimy, pracują dzień i noc, abyśmy dojechali do celu, za niezbyt przecież wygórowaną opłatą.

Tym z Was, którzy chcieliby się dowiedzieć jak wygląda praca na kolei, polecam doskonały blog utalentowanego maszynisty, który potrafi naprawdę ciekawie pisać - polecam - "Zapiski Maszynisty".

Po trzecie: praca

Najczęściej narzekamy na sam fakt, że musimy pracować. Zimą narzekamy szczególnie, gdyż najczęściej praca wiąże się z koniecznością codziennego przemieszczania się. Czy to na terenie jednej miejscowości, czy też - niekiedy - dalej.

Że przemieszczanie się zimą nie jest w naszym klimacie najłatwiejsze, to jest fakt. Z drugiej jednak strony, skoro już tu żyjemy, to raczej powinniśmy zaakceptować takie, a nie inne warunki. Taka akceptacja zapewne wpłynie pozytywnie na nasze zdrowie oraz na zdrowie osób, która z takich czy innych powodów muszą przebywać w naszym otoczeniu. Nie ma tu większego znaczenia czy fizycznie, czy też wirtualnie - w sieci.

Patrząc z pozycji naszego ego, my jesteśmy "pępkiem Świata", więc nasze niezadowolenie powinno być najważniejsze nie tylko dla nas, ale też dla całego otoczenia, które spotyka się z nami mniej lub bardziej dobrowolnie. Otóż nie - to podejście jest z góry fałszywe - jak wszystko zresztą, co stanowi produkt naszego ego.

Uwierzcie mi, że każdy człowiek ma jakieś swoje problemy czy zmartwienia i nie koniecznie musi mieć ochotę na wysłuchiwanie naszego narzekania na temat dojazdu do pracy, naszej wizji lodu na ulicy czy nieistniejącego obecnie... PKP. Pomyślmy o innych, jeśli przyjdzie nam do głowy uszczęśliwić ich... narzekaniem.

Jeśli dodatkowo czujesz się po prostu leniem, którego w pracy denerwuje sam fakt, że musi się uczyć czy też pracować (najczęściej obie te rzeczy na raz), to... o tym już pisałem, o tutaj.

Prawda jest niestety taka, że za sam fakt naszego istnienia - nic nam się nie należy. Wszystko musimy wypracować.

Miłego dnia, wszystkim życzę.

czwartek, 25 listopada 2010

Trzy grosze: mnożenie bytów w sieci, czy to ma sens?

Siedzę sobie dziś na Facebooku i raptem dostaję informację o nowym, rewolucyjnym projekcie społecznościowym. Tym razem jest to Diaspora. Projekt wygląda ciekawie, choć jest jeszcze w fazie nawet nie raczkowania. Oczywiście, jak to z takimi projektami bywa, jest nowatorski, wnosi jakąś nową koncepcję itd. itd. Z drugiej jednak strony jest po prostu kolejnym rozwiązaniem z zakresu szeroko rozumianego pojęcia "serwisów społecznościowych".

I tu właśnie nasuwa się pytanie: skoro mamy już taką masę serwisów społecznościowych, zarówno globalnych (jak choćby wspomniany Facebook,  czy Twitter), czy lokalnych (Blip, Flaker, NK, Grono.net itd. itd.) to czy w ogóle jest jeszcze sens tworzenia nowych, nawet w jakimś stopniu rewolucyjnych, serwisów tego typu?

Zasadniczo posiadanie kont nawet na tych najbardziej popularnych i powielanie mniej więcej tych samych treści na każdym z nich wydaje się mało zasadne z wielu powodów (głównie z powodu określonego czasu, który użytkownik może poświęcić na korzystanie z tego rodzaju narzędzi), poza tym, najczęściej tak jakoś jest, że jeśli korzystamy z jednego lub dwóch z nich, to okazuje się, że korzysta z nich większość osób, z którymi chcielibyśmy się na co dzień komunikować, więc założenie konta na kilku następnych nic nie zmieni, poza może tym, że od pewnego momentu nie damy rady tego wszystkiego ogarnąć.

O ile - zazwyczaj - konkurencja jest dobrą rzeczą, o tyle większa część serwisów społecznościowych zdaje się zaprzeczać pierwotnej idei Internetu - każdy komunikuje się z każdym. W wyniku działań najbardziej "pazernych" serwisów społecznościowych (tu bezwzględnie na czele stawki znajduje się Facebook), idea Internetu zostaje przekształcona w coś w rodzaju "możesz się komunikować z każdym, pod warunkiem, że ten każdy jest naszym użytkownikiem i powierzył nam swoje dane". Wspomniana na wstępie Diaspora ma w pewnym sensie być zaprzeczeniem tej koncepcji - przynajmniej na obecnym etapie, jej twórcy deklarują na każdym kroku, że dane należą do użytkowników, a nie do nich oraz samo środowisko Diaspory ma być z natury rzeczy środowiskiem zdecentralizowanym.

Brzmi interesująco. Czy to podejście odniesie sukces, czy podzieli los projektów takich, jak Google Wave? Cóż - pożyjemy - zobaczymy.

wtorek, 23 listopada 2010

Moje refleksje: pozytywne strony globalizacji



Tak się ciekawie ułożyły warunki, że w połowie miesiąca gościłem pierwszy raz (przynajmniej w tym życiu) w Moskwie, na pewnej skądinąd bardzo interesującej, międzynarodowej imprezie.

W pierwszym dniu, od samego rana, uczestnicy zlatywali się z różnych krajów. Pierwszy raz spotkaliśmy się wszyscy dopiero wieczorem na kolacji, w przemiłej restauracji hotelowej.

Przy stole zasiedli przedstawiciele wielu, różnych nacji. Jeśli nie liczyć organizatorów - Rosjan i jednego Niemca, w naszym gronie znaleźli się dziennikarze z: UK, Francji, Niemiec, Hiszpanii, Izraela, Holandii i Szwecji. W tych warunkach, w sposób zupełnie naturalny, wspólną platformą komunikacji stał się język angielski.

Jak to określił jeden z uczestników naszego spotkania "znamy się od pięciu minut, a odnoszę wrażenie, że znaliśmy się od wielu lat". I to, krótkie zdanie chyba najlepiej oddaje ogólne wrażenia z tych kilku dni spędzonych w Moskwie. Ludzie wydawałoby się z różnych krajów, a nawet kultur, spotykają się w jednym miejscu na Ziemi, które w samym sobie, dla zdecydowanej większości z nich jest czy nowym i raptem okazuje się, że nikt nie czuje się obco, wszyscy mają wspólne tematy do rozmów, wspólne zainteresowania oraz bardzo podobnie odbierają to co ich otacza.

W takich właśnie miejscach i sytuacjach widać, jak kolosalną bzdurą są wszelkie nienawiści i konflikty, podsycane przez demagogów pragnących "upiec własną pieczeń" kosztem zmanipulowanych przez siebie ludzi.

Tak często negatywnie postrzegana globalizacja, ma jednak pewne zalety. Jedną z nich jest to, iż wszyscy - niezależnie od miejsca na Ziemi, w którym przyszło nam żyć, czytamy podobne książki, oglądamy te same filmy, znamy te same utwory przeboje muzyczne, używamy takich samych aut, telefonów czy komputerów, korzystamy z tego samego Internetu, coraz więcej podróżujemy. 

Współczesnym ludziom nie da się już tak łatwo wmówić, że ktoś tam jest "be", bo na co dzień mówi w innym niż my języku, jeździ inną stroną drogi czy wyznaje inne poglądy religijne. Te różnice zamiast "przeszkadzać" stają się czymś co nas wzbogaca. Co powoduje, że mamy coś interesującego dla innych, o czym możemy im opowiedzieć przy wspólnym stole. Z czasem okazuje się, że różniąc się, mamy jednocześnie bardzo dużo wspólnego i to też jest piękne.

sobota, 6 listopada 2010

Polityka: faszyzm, rasizm... reumatyzm?

O wszelakich fanatyzmach napisano już bardzo wiele, tak wiele, iż mogłoby się wydawać, że pisanie o nich jest całkowicie zbędne.

Jednakże coraz głośniejsza sprawa marszu faszystów w Warszawie, planowanego na dzień Narodowego Święta Niepodległości - 11 listopada - wraz z planowaną przez coraz liczniejsze grono ludzi - kontrmanifestacją, której celem będzie zablokowanie pochodu faszystów, skłoniły mnie do napisania kilku słów na temat wszelakich -izmów na moim blogu.

Większość z nas instynktownie odczuwa, że wszelkie skrajne ugrupowania są czymś nieprawidłowym, stanowią po prostu odchylenie od społecznie akceptowanych norm. Na szczęście większość z nas reaguje prawidłowo - instynktowną niechęcią, odrzuceniem radykalnych poglądów. Niestety najczęściej jednak, na tym etapie pozostajemy, nie zadając sobie elementarnego pytania: dlaczego?!

Dlaczego jakiś człowiek, czy grupa ludzi uważa, że Świat będzie lepszy, jeśli nie będzie w nim innej grupy ludzi? Ludzi o innych przekonaniach politycznych, ludzi wyznających inną religię, ludzi wywodzących z innej grupy etnicznej, czy po prostu mówiących innym językiem, jak to pięknie ujął Julian Tuwim:


"Krupp armatę zrobi
Pod protekcją Boga
I wróg zacznie kropić
W odwiecznego wroga.

Ważne ma powody,
Znane nawet dziecku,
Bo ja klnę po polsku,
A on po niemiecku".

Z czego tak naprawdę biorą się te wszystkie niechęci, prowadzące do nienawiści, a na koniec - jak uczy nas historia - do wielkich tragedii?

Otóż moim, skromnym zdaniem, poparcie dla ruchów, które stawiają sobie za cel dowolną formę dyskryminacji innych ludzi, wynika tylko i wyłącznie z poczucia - najczęściej w pełni uzasadnionego - własnej, niższej wartości.

Skąd bierze się takie poczucie? Otóż bierze się ono z braku umiejętności radzenia sobie z własnymi niepowodzeniami przy jednoczesnym, silnym lenistwie. Osoba, która z takich czy innych przyczyn nie radzi sobie w życiu (brak wykształcenia, słaby charakter, niska dyscyplina umysłu...) odczuwa konieczność ciągłego dowartościowywania się - udowadniania sobie i innym, że jest kimś lepszym, niż w istocie - jest.

Niestety inni ludzie łatwo wyczuwają tego typu, nieszczerą pozę i reagują na nią mniejszym lub większym odrzuceniem pozera, który zaczyna być coraz silniej przekonany o tym, że to świat zewnętrzny atakuje go i krzywdzi. Spirala się nakręca. Im większe odrzucenie - tym większa niechęć do otoczenia i większe przekonanie o własnej, ułudnej wyjątkowości...

Prędzej czy później, niezadowolony niedorajda trafia na podobnych sobie, częstokroć już zintegrowanych dookoła jakiegoś demagoga, który chce upiec własną pieczeń, umiejętnie kierunkując niechęci, fobie i nienawiści większej grupy życiowych nieudaczników.

Tacy nieudacznicy są w rzeczywistości podatni na wszelkie manipulacje - wystarczy szepnąć im do uszka, że tak naprawdę, to oni są lepsi od... tu możemy wstawić kogokolwiek, że jedyną metodą poprawienia swojego losu jest zniszczyć tych, którzy są inni, mają inne poglądy - a więc przeszkadzają samym tym, że istnieją!

Leniwy nieudacznik, nie pomyśli nawet przez moment, że winę za wszelkie swoje niepowodzenia ponosi on sam. Wszak taka świadomość - choć w istocie swej wyzwalająca - nie jest miła, przynajmniej na pierwszy rzut oka. O wiele przyjemniej (wygodniej?) jest uwierzyć, że to jacyś "oni" są odpowiedzialni za nasze niepowodzenia - bo przecież my sami - zazwyczaj - nie mamy sobie wiele do zarzucenia, nieprawdaż?

Prawda jest jednak taka, że nie istnieją skutki - bez przyczyn. Słowem, jeśli coś nie udaje się (w naszej opinii) nam, to w praktyce oznacza to, że to my stworzyliśmy kiedyś przyczynę obecnego niepowodzenia. Słowem zamiast kierować swoją niechęć do innych, powinniśmy zacząć od krytycyzmu wobec siebie.

Wystarczy usiąść sobie cichutko w kąciku, najlepiej samotnie i zadać sobie podstawowe pytanie: jak znalazłem się w takiej sytuacji? Jak do tego doszło, że to czy tamto mi nie wychodzi? Czego mi brakuje, aby osiągnąć cel? Kim jestem i dokąd zmierzam?

Bardzo szybko okaże się, że przyczyny zjawisk, które odczuwamy jako niepowodzenia, leżą w nas samych. Że w praktyce, chcąc poprawić  Świat - musimy zawsze zacząć od poprawiania siebie!

Na początek wystarczy popracować nad samodyscypliną. Zacząć można od czegokolwiek: od tak prostej rzeczy, jak porządne sprzątanie we własnym domu, jak podniesienie swoich kwalifikacji, jak przeczytanie mądrej książki - każda z tych rzeczy może być dobrym początkiem pierwszego dnia, dalszej części naszego życia.

Gdy przyjrzymy się samym sobie z odrobiną krytycyzmu, gdy zaczniemy zauważać, jak wielu, podstawowych spraw w naszym własnym życiu nie potrafimy ogarnąć - okaże się, jak dużo mamy do zrobienia na "własnym podwórku". To proste spostrzeżenie, zacznie samo z siebie, budzić w nas pokorę w miejsce gniewu i nienawiści.

Z czasem okaże się, że doskonalenie samych siebie jest fascynującym procesem, na który nie starcza jednego, ludzkiego żywota... i automatycznie uświadomimy sobie, że zwyczajnie nie mamy czasu (ani ochoty) - czepiać się innych. Oni też - tak samo jak i my - mają jeszcze bardzo wiele do zrobienia.

wtorek, 2 listopada 2010

Moje refleksje: sprawiedliwość okiem korporacji ...

Dziś zacznę nietypowo - od filmu:



Pierwszą, moją refleksją, jaką wzbudził ten propagandowy klip, było swoiste uczucie déjà vu - przecież to już było! To już było i to nie raz!...

Przed oczami stanął mi mały dzieciak, donoszący radzieckiej władzy na swego ojca, który ośmielił się śmiać z dowcipu o tow. Stalinie. Zaraz potem obraz funkcjonariuszy NKWD aresztujących tegoż ojca, a następnie strzelających mu w tył głowy w ciemnym zaułku - jako "wrogowi ludu pracującego miast i wsi".

Następny obraz to wieśniak, który zazdroszcząc sąsiadowi większego gospodarstwa i żony, biegnie cichaczem na gestapo, aby donieść, że jego sąsiedzi przechowują rodzinę żydowską w piwnicy swego domu... co stałoby się dalej, wszyscy domyślamy się z lekcji historii...

I oto mija kilkadziesiąt zaledwie lat. W lansowanym dziś modelu, mamy żonę, która - jak można domniemywać - przez wiele lat żyła z pieniędzy, które zarabiał jej mąż. Przez cały ten czas nie przeszkadzał jej fakt, iż mąż używa kradzionego oprogramowania. Dopiero damskie majteczki znalezione w walizce męża powodują, że staje się ona... "praworządna" i odczuwa nieprzepartą chęć doniesienie na niego! Oczywiście 600000 zł, które przypada jej w udziale, nie grają tu już zupełnie żadnej roli. To czysty fuks!

Problem w tym, że w świetle obowiązującego prawa - jeśli już chcemy być praworządni do upadłego - przestępstwo należy zgłaszać niezwłocznie w chwili, gdy się o nim dowiadujemy, a nie po latach, gdy popełniający je przestępca nam podpadnie, czyż nie?

Czego więc uczy nas ten film? Uczy nas, że kradzież jest zła, gdyż zwyczajnie powinniśmy zapłacić komuś za to, co ten ktoś dla nas robi - poświęcając swój własny czas, talent i energię? Ależ skąd!

Uczy nas, że jeśli będziemy kradli - to sami zostaniemy okradzeni? Też nie. Co najwyżej uczy młodych zawierających związki małżeńskie, że intercyza - czyli spisany podział majątku należącego do osób zakładających rodzinę - jest jednak dobrą rzeczą, powodującą, że sytuacja majątkowa od początku jest klarowna. Każdy z małżonków ma to, co sam wypracował i nic więcej - zupełnie jak w realnym życiu... chciałoby się powiedzieć.

W pewnym sensie, filmik ten uczy nas, że jeśli będziemy zdradzali, to zostaniemy zdradzeni - i to chyba jest jedyny plus tego przekazu. A raczej byłby, gdyby nie fakt, że niestety nie na to kładą nacisk jego autorzy. Przesłanie ma być proste: donieś, a czeka Cię nagroda! Tak, to jest to samo przesłanie, które wtłaczał do głów zwykłych ludzi, każdy system totalitarny w historii! Ktoś może powiedzieć, że przesadzam, że od używania pirackiego oprogramowania do tragedii jest bardzo daleko. Zastanówmy się, czy aby na pewno tak jest?

Co jeśli ten mąż, w tzw. afekcie, dźgnie swoją żonę nożem kuchennym czy zabije ją siekierą (np. zanim na niego doniesie - albo już po całej sprawie, gdy zabrano mu połowę majątku - i teraz to jego pożera nagła żądza zemsty)?

Co wówczas będziemy mieli?
Ze zwykłego złodziejstwa będziemy mieli tragedię?!
Morderstwo w zamian za nielegalnego Photoshopa?!
Strach się bać do czego może doprowadzić taka propaganda!!!

Czy naprawdę o to chodzi w tej kampanii, wątpię - osobiście nie podejrzewam, żeby świadomie takie właśnie cele przyświecały twórcom tego "arcydzieła marketingu".

Z drugiej jednak strony, zanim stworzy się coś moralnie wątpliwego, trzeba naprawdę dłuuugo posiedzieć i przemyśleć możliwe skutki - bo mogą być one bardzo odległe od zamierzonych.

Polecam również świetny i skłaniający do refleksji felieton Jarosława Lipszyca: "INFOHOLIK: Porozmawiajmy jak terrorysta z pedofilem"

piątek, 22 października 2010

Moje refleksje: praca

Podejście do pracy, zależy od tego, czy pracujesz bardziej dla siebie, czy pracujesz bardziej dla kogoś, od - do, od godziny - do godziny, od zamówienia - do zapłaty, od poniedziałku - do piątku, od zatrudnienia po zwolnienie lub emeryturę...

Jeśli pracujesz bardziej dla siebie, to pracujesz po to, by jak najlepiej wykonać to, co robisz, a nie po to, żeby rozliczyć się z kimś co do godziny, minuty, zadania. Gdybyśmy tylko tak postrzegali swoją pracę, to nigdy nie powstałby Linux, ani nigdy nie powstałaby większa część prawdziwej sztuki, wiele odkryć naukowych nie miałoby miejsca, ani szansy na zaistnienie.

Pracuję tyle, ile trzeba, aby to co robię zostało ukończone tak, abym sam przed sobą nie wstydził się tego, co zrobiłem, To, że na tym zarobię, nie jest zupełnie nieważne, ale jest dalszą perspektywą (i w chwili gdy wykonuję pracę, nie mam 100% pewności, że ktoś to kupi i na tym zarobię) - istnieje jedynie takie prawdopodobieństwo, co nie zmienia faktu, że po prostu robię, że staram się być tym co robię i w chwili wykonywania swojej pracy, niezwykle rzadko myślę o kwocie wyrażonej w liczbach, o pochwale czy naganie - po prostu robię, tu i teraz. Dla mnie, to właśnie jest istotą pracy - doskonalenie się w tym, co robię, stawanie się tym, co robię - bo to co robię, na co poświęcam swój czas, a więc swoje życie - jest przecież częścią mnie.

czwartek, 14 października 2010

Trzy grosze: Dziennikarze, uczcie się języka polskiego!

Od dawna poloniści tłumaczą uczniom, że telewizja, radio czy nawet prasa nie są wzorcem języka, który powinniśmy naśladować. Słowem - od dawna nie było w tej materii dobrze, ale ostatnio  żurnaliści przechodzą samych siebie, a stopień ogólnego schamienia języka mediów - staje się alarmujący.

Z bardzo nielicznymi wyjątkami - właściwie zaprzestano stosowania form grzecznościowych w mediach. Osoby publiczne wymieniane w tekstach prasowych, wymieniane są jedynie z nazwiska, słowem - czytamy: "Tusk odwiedził...", "Kaczyński powiedział...", "Komorowski wygłosił...", "Kopacz poparła" itd.  Tak się składa, że niezależnie od sympatii czy antypatii politycznych, język polski oraz dobre wychowanie - nakładają w takim przypadku, pewne normy. Słowem przed nazwiskiem osoby publicznej, naukowca, duchownego... stawiamy stosowny tytuł, a więc powinniśmy pisać "Premier Tusk, Prezydent Komorowski, prezes Kaczyński, Pani minister Kopacz itd.". Niby drobiazg językowy, ale świadczący o braku podstawowej wiedzy o języku wśród osób, które żyją z wykorzystywania tegoż języka, jako podstawowego narzędzia swojej codziennej pracy.

Dotyczy to również zwracania się do różnych osób po imieniu lub protekcjonalnym "panie Janku", co wygląda wyjątkowo żenująco. Na przykład, gdy 20-kilku letnia, początkująca dziennikarka, przeprowadzając wywiad z profesorem, rektorem znanej uczelni, zwraca się do niego "panie Tomku". Po prostu językowy i kulturalny dramat!

Żeby było ciekawiej, powyższe zachowania wynikają z bardzo błędnego przekonania, że jest to takie "nowoczesne" oraz, że w krajach anglojęzycznych mówi się do wszystkich "per ty". Nic bardziej błędnego! Wiele razy gościłem "na Wyspach" i ani razu nikt obcy nie zwracał się tam do mnie "per ty". Znajomi Amerykanie, podczas wizyty w Polsce, byli zaskoczeni tą poufałą formą! Więc nie wiem skąd czerpiemy takie "wzory"? W językach romańskich, w języku niemieckim, w języku rosyjskim - nadal, zwracając się do obcej osoby, używa się formy grzecznościowej z użyciem liczby mnogiej - a więc formy, która w Polsce zaginęła gdzieś w mrokach II Wojny Światowej! Słowem, ani Anglosasi, ani nasi europejscy sąsiedzi, ani nawet nowocześni Japończycy (w Japonii formy grzecznościowe są niezwykle ważne i skomplikowane) nie muszą być tak "językowo nowomodni" jak my - Polacy.

Powstaje więc, po raz kolejny, pytanie: skąd czerpiemy takie "wzorce" językowe? Chyba jedynie z tanich filmów o życiu amerykańskiego półświatka przestępczego na przedmieściach wielkich aglomeracji. Jeśli tak, to gratuluję!

Nawet w Internecie, poważna osoba/pracownik poważnej firmy - nigdy nie pisze do nas "per ty", ani "Siema! Witam! Hejka! Hi! Yo man! itd.", tylko "Szanowna Pani!", "Szanowny Panie!", "Dear Sir," a pod listem nie pisze "Pozdrawiam", tylko: "Z poważaniem,", "Z wyrazami szacunku," itd. To samo dotyczy stosowania anglosaskiej notacji powitania zakończonego przecinkiem, na zasadzie "Dear Sir,". W języku polskim, po powitaniu stawia się wykrzyknik, słowem: "Szanowny Panie!", a nie "Szanowny Panie,".

Po okresie PRL-u, w którym to ster - w tym kulturalny - starały się przejąć osoby z tzw. dołów społecznych, nasze schamienie - jako społeczeństwa - posunęło się do tego stopnia, że wiele osób, stosując prawidłowe formy grzecznościowe, ma uczucie wstydu (sic!) lub zażenowania. O wiele łatwiej, przychodzi nam postawa prostaka z nizin społecznych, aniżeli człowieka, po którym widać, że jednak otrzymał - choćby minimalne - wychowanie w domu rodzinnym. Czas z tym skończyć! Bo to właśnie jest powód do wstydu, tak naprawdę. Tu właśnie, znacząco odstajemy od otaczających nas narodów.

To samo dotyczy elementarnego mylenia pojęć i używania określonych terminów w sposób całkowicie niewłaściwy. Na przykład: coraz częściej czytamy, że tyle to a tyle osób... "zmarło w wypadku". Otóż nie, Moi Drodzy Redaktorzy - w języku polskim, w wypadku się GINIE (generalnie w wypadku, na wojnie, w wyniku morderstwa - słowem tragicznie - zawsze się ginie, a nie umiera). I rzecz jasna na odwrót - ze starości, na grypę czy nowotwór się umiera, a nie ginie! Bardzo często spotyka się też tragiczne, niegramatyczne tłumaczenia tekstów fachowych (z dowolnej dziedziny), świadczące jedynie o tym, że osoba przygotowująca dany przekład nie miała pojęcia na temat, o którym dany tekst traktuje. Cóż, niegdyś dziennikarz ekonomiczny musiał być z wykształcenia ekonomistą, dziennikarz zajmujący się historią musiał być historykiem, a dziennikarz piszący o kwestiach technicznych, musiał mieć wykształcenie techniczne. Dziś dziennikarzem może być każdy, kto "fajnie pisze lub mówi" w subiektywnej ocenie red.nacz. lub nawet innego dziennikarza, więc poziom merytoryczny wielu mediów spadł dramatycznie, a co za tym idzie, również ich poziom językowy i kulturalny.

To samo dotyczy języka reklam emitowanych przez media (choć za ten język nie odpowiadają najczęściej dziennikarze). Tu nagminne jest zwracanie się "per ty" oraz skrajnie chamskie zagrywki, w rodzaju "Nie przegap naszej oferty!" czy "Nie dla idiotów".

Czy my, odbiorcy mediów musimy bezwarunkowo tolerować taki stan rzeczy? Otóż nie. Wysyłanie e-maili, czy też tradycyjnych listów i zwracanie uwagi, dość często działa i jest warte poświęcenia tej odrobiny czasu. Wszak to my sami decydujemy, czy chcemy żyć w kulturalnym rynsztoku, czy może jednak niekoniecznie...

środa, 13 października 2010

Polityka: neototalitaryzm - obronimy Cię przed... Tobą samym!

Nie chcę Was zanudzać, Drodzy Czytelnicy tego bloga, w związku z tym przejdę od razu do sedna, korzystając z pewnego pretekstu, którym stał się ten oto, dzisiejszy artykuł:

"Apple patentuje automatycznego cenzora"

W zasadzie jest to pretekst dobry jak każdy inny, żeby poruszyć temat, który coraz bardziej natarczywie wdziera się do naszego życia. W zasadzie nie tylko go poruszyć, ale także zadać sobie podstawowe pytanie - czy sprzeciwiając się regułom społecznym, jakie obowiązywały w tzw. Bloku Wschodnim, a więc i w PRL-u, naprawdę chcieliśmy żyć w takim "wolnym" Świecie, w jakim żyjemy dzisiaj i jaki zapowiada nam się w najbliższej przyszłości?

Jak ktoś to pięknie napisał w komentarzu pod wskazanym powyżej tekstem, mieliśmy wówczas nadzieję, że walczymy o to, aby nasze dzieci i wnuki nie musiały żyć w takich ponurych, pełnych lęku i niepokoju realiach, w których przyszło żyć mojemu pokoleniu, w czasach, gdy sami byliśmy bardzo młodzi.

Tymczasem okazuje się, że coraz częściej zarówno międzynarodowe korporacje, jak i rządy państw uznawanych dotychczas za wolne i demokratyczne, usiłują nam wmawiać, iż tak bardzo troszczą się o nasze - czy też naszych pociech - bezpieczeństwo, że w tej trosce muszą nam odciąć dostęp do wybranych rodzajów informacji, czy też po prostu informację, która do nas dociera przynajmniej - ocenzurować.

W chwili, w której zburzono legendarny budynek przy ul. Mysiej w Warszawie, odetchnąłem. Dla mnie i zapewne dla wielu innych Polaków, był to symbol, że "te czasy" mamy już za sobą. Że wolny człowiek, będzie mógł korzystać z tych informacji, z których zechce, w taki sposób, w jaki będzie mu to odpowiadało, pod warunkiem, że nie naruszy dobrego imienia lub podstawowych praw innych ludzi. Proste, przejrzyste i jakże uczciwe.

Niestety jednak, Świat na naszych oczach ulega niezbyt ciekawej zmianie. Pod pretekstem zagrożenia terroryzmem, pedofilią czy innymi niebezpieczeństwami, które przecież każdego z nas dotykają co najmniej tak często, jak wypadki drogowe (sprawdźcie statystyki - ile ludzi zginęło/ginie w tych wypadkach i porównajcie to ze "żniwem" terroryzmu czy częstotliwością ataków pedofilskich - będziecie zaskoczeni, gwarantuję!) - wprowadza się różne "udogodnienia", które mają dbać o nasze życie i zdrowie.

Tak więc mamy: "skanery ciała" na lotniskach (nie do końca bezpieczne dla zdrowia, brutalnie łamiące prawo do intymności), mamy zakazane koszulki (tak, to nie żart), mamy kamery CCTV, mamy tzw. retencję danych, mamy w końcu notoryczne próby wprowadzania kontroli ruchu w Internecie oraz.. cenzurę SMS-ów - pomysł opatentowany przez Apple - o czym właśnie traktuje wskazany powyżej artykuł. Co nas jeszcze czeka? Implanty z unikalnym ID i możliwością śledzenia naszego położenia 24/7 - oczywiście w trosce o to, aby można nas było odszukać gdy się zgubimy w lesie lub porwą nas kos... to znaczy terroryści oczywiście, co jeszcze? Technicznie te implanty już istnieją, podobnie jak skanery fal mózgowych, które mają oceniać, czy wsiadając do samolotu nie mamy "złych myśli" - tak, to wszystko to nie jest już SF, choć brzmi dziwnie dla większości z nas.

Teraz wyobraźmy sobie, że - podobnie jak to miało miejsce w latach 30 XX wieku, w jak najbardziej demokratycznych wyborach władzę przejmie ugrupowanie klasy NSDAP. Co się wówczas będzie działo, gdy już wcześniej zostaną wprowadzone te wszystkie cudowne mechanizmy, dbające o nasze - oczywiście - bezpieczeństwo? Zgadnijcie Moi Drodzy, co się stanie... prawdę mówiąc, strach nawet o tym myśleć.

Zdecydowanie jestem zdania, że w podstawowym zakresie, każdy z nas powinien sam decydować o sobie, o tym co czyta, a czego nie oraz nawet o tym, co czytają nasze dzieci, a czego nie. Coraz częściej zresztą lansuje się model "przejmowania" praw rodzicielskich przez państwa, które jednocześnie nie kwapią się do przejmowania kosztów utrzymania od rodziców przynajmniej w tym samym stopniu.

Coraz częściej "wytrychem" do wprowadzania kontroli czy ograniczeń jest mityczny "pedofil" (którego prawie nikt nie widział, zupełnie jak terrorysty, ale który JEST groźny z samej definicji). Co ja o tym myślę? Otóż uważam, że dzieci powinny być świadome tego, czym jest ten Świat. Świadome, że nie jest on ani "różowy", ani bezbolesny, ani tym bardziej wyłącznie piękny. Że ma całą masę stron brzydkich, obleśnych i mrocznych. Dziecko powinno wiedzieć, co należy robić, jak należy reagować, jeśli uzbierają się w naszym życiu na tyle paskudne warunki, że musimy stawić czoła tym mniej eleganckim i mniej bezpiecznym stronom naszej egzystencji. Wiedzieć z kim nie rozmawiać, kiedy powiedzieć "nie", kiedy i jak wezwać pomoc oraz, jak samemu sobie radzić, gdy pomocy nie można niestety wezwać.

Nie ma nic gorszego i bardziej szkodliwego, niż ukrywanie przed dziećmi prawdy o Świecie i potencjalnych zagrożeniach, które można w nim napotkać. Takie działanie powoduje jedynie, że stają się bezbronne w obliczu zagrożeń! Z tego m.in. wynika obecny wzrost liczby samobójstw wśród nieletnich. Po prostu, dzieciak wychowany w "cieplarnianych warunkach", w sztucznej rzeczywistości, nie radzi sobie z podstawowymi problemami, które napotyka stając się nastolatkiem i... ucieka, np. w samobójstwo lub narkomanię! Czy naprawdę o to chodzi nam, rodzicom? Tak, jak nie można się za kogoś urodzić, nie można dorosnąć, nie można nauczyć się czegoś i w końcu nie można umrzeć, tak samo ani rodzice, ani Państwo, ani korporacja nie są w stanie żyć za dziecko, czyli przyszłego dorosłego. Taka wizja to absurd, który rodzi się w bardzo chorych głowach, ludzi, którym wydaje się, że już wiedzą, jak naprawić ten padół, choć od zarania okazywało się, że żadna próba takiego "naprawiania" nie wyszła. Jedynie niektóre z tych prób kończyły się ogromnymi katastrofami.

Jeszcze raz: czy naprawdę chcemy aby otaczająca nas rzeczywistość znajdowała się pod pełną kontrolą tych, którzy wiedzą lepiej, jak mamy myśleć i w konsekwencji żyć?

Zapewne nie, ale przecież trudno uwierzyć w to, że osoby na stanowiskach, odpowiedzialne za wychowanie dzieci i młodzieży, układające programy edukacyjne i forsujące kontrolę i cenzurę nie wiedzą o tym, że człowiek odcięty od informacji, w tym tej "niewłaściwej" - paradoksalnie staje się ułomny i mniej odporny. Podobnie, jak żywy organizm wychowany w sterylnych warunkach, umiera zaatakowany przez najsłabszą nawet infekcję, bo jego system immunologiczny nie miał możliwości prawidłowo się ukształtować.

Być może właśnie o to chodzi, bo dzięki temu, taki bezradny człowiek, będzie wręcz wymagał opieki "tych-którzy-wiedzą-jak" i wspólnymi siłami nim pokierują - aby robił to co trzeba, kiedy trzeba i tak, jak należy. Taka wizja mrozi krew w żyłach. Już dziś, powinniśmy mówić NIE tego rodzaju inicjatywom. (Vide cenzura w polskim Internecie, że przypomnę tylko jedną, nie tak znowu dawną sprawę):

"Rejestr Stron i Usług Niedozwolonych w projekcie Ministerstwa Finansów"

O ile w przypadku konkretnych produktów - jak np. telefon z "cenzorem" SMSów - jest to dość proste - wystarczy go nie kupić, o tyle w przypadku prób wprowadzania stosownych regulacji prawnych, musimy po prostu patrzeć na ręce decydentom i stosować narzędzia demokratyczne (np. konsultacje społeczne), umożliwiające nam dbanie o nasze interesy - interesy zwykłych ludzi - które różnią się na ogół diametralnie od interesów tych, którzy chcą nas ratować przed nami samymi.

wtorek, 12 października 2010

Moje refleksje: medialne memento mori

Dzień - mimo wszystko - dobry Państwu!


Oto dzisiejsze nagłówki z mediów polskich i zagranicznych:


"Siedemnaście osób zginęło, a jedna została ranna w zderzeniu busa z ciężarówką w Nowym Mieście nad Pilicą na Mazowszu."
"Zderzenie statków na Morzu Północnym. Z tankowca wycieka paliwo"
"Krwawy zamach kartelu Sinaloa na policjantów"
"Rzadka choroba dziecka, nie może jeść mięsa"
"Tropical Storm Paula nears hurricane status"
"Last suspect in Bronx anti-gay attacks to be arraigned"
"Oprah Winfrey says she's disappointed by school abuse case verdict" 

A to zaledwie jeden poranek - z 365 podobnych w roku - i tytuły newsów umieszczone przez  dziennikarzy "na samym topie".

Czytając / oglądając / słuchając doniesienia z dzisiejszych mediów, można odnieść wrażenie, że tradycyjnie wyśmiewane w towarzystwie osoby, wróżące rychły "koniec Świata", mają jednak rację. Przecież już teraz nie dzieje się nic poza śmiercią, gwałtem i zniszczeniem! Czyż to nie jest zastanawiające?!

Oczywiście, że jest zastanawiające, ale bynajmniej nie to, że coś takiego się dzieje - bo katastrofy działy się zawsze - podobnie jak towarzyszące im cierpienie - są one nieodłącznym elementem tego padołu. Wystarczy odnotować, że w Średniowieczu o wiele rzadziej umierało się z przyczyn naturalnych niż obecnie. Sęk w tym, że wówczas nie było radia, telewizji, gazet i Internetu - w związku z czym zasięg rozchodzenia się tego typu informacji był znikomy, a sama jej propagacja, o wiele wolniejsza niż obecnie.

A przecież z własnego doświadczenia wiemy, że dookoła dzieje się również wiele pozytywnych rzeczy - mają miejsce wspaniałe przedsięwzięcia naukowe i kulturalne, odnosimy sukcesy w życiu prywatnym i zawodowym, powstają nowe drogi i domy, naukowcy dokonują coraz to nowych odkryć itd. Jednak te wszystkie wydarzenia, są jakby o wiele mniej widoczne w mediach - nie tylko w Polsce. Ba nawet jeśli wspomina się o nich to najczęściej w świetle negatywnym - przykłady: budowa II linii warszawskiego metra postrzegana jest w mediach wyłącznie od strony "katastrofalnych korków", modernizacja Linii Średnicowej - wyłącznie z punktu widzenia "utrudnień dla podróżnych" - a to tylko komunikacja i tylko w jednej Warszawie - żeby nie sięgać do innych obszarów naszego życia czy innych lokalizacji. W tym momencie musi pojawić się pytanie: DLACZEGO TAK JEST?

W zasadzie wyłaniają się z tego dwie odpowiedzi. Albo gatunek ludzki ma jakiś potężny problem z psychiką i tak naprawdę interesują go przede wszystkim doniesienia z pogranicza makabry - słowem, to jest to, co nas "kręci", albo z (tu pojawia się teoria spisku) - właścicielom mediów zależy na kreowaniu katastroficznego obrazu Świata..., a celowo wyciszane są doniesienia pozytywne - nawet te, których już przemilczeć się nie da, rzadko trafiają na "pierwsze strony gazet". Oczywiście jeśli przyjąć tezę, że to ludzkość ma coś-nie-do-końca-tak-pod-sufitem, to wówczas nie ma się co dziwić właścicielom mediów - wszak zadaniem każdej redakcji jest dbanie o jak największą popularność oferowanego produktu, bo to się przekłada na liczbę reklamodawców, a więc na czysty, żywy szmal (czyli rzecz, która zdecydowanie "kręci" większą część ludzkości).

Warto w tym miejscu nawiązać do dzisiejszej tragedii - zderzenia busa z ciężarówką - w którym to zginęło już 18 osób (według doniesienia z ostatniej chwili). Oczywiście, że jest tragiczne to, że zginęli ludzie w wypadku busa, tak, jak było tragiczne to, że zginęli ludzie w autokarze w Niemczech i w zasadzie nie ma nic niewłaściwego w tym, że podaje się taką informację w mediach. Z drugiej jednak strony, w każdy jeden weekend ginie więcej niż stu ludzi na - tylko polskich - drogach, niekiedy te wypadki są bardzo makabryczne i... nie stanowi to "tematu" na następne kilka tygodni - co w świetle ostatnio modnej tematyki, można by uznać, za pewną medialną niekonsekwencję.

To samo dotyczy ciężko chorych dzieci. Zapewne pamiętają Państwo wiele tygodni z operowanym Tomkiem w polskich mediach, teraz mamy dziecko, które nie może jeść mięsa i... nie wiemy jeszcze jak długo będzie to jednym z naczelnych tematów medialnych w Polsce. Generalnie, jak nie wypadek to krzyże, a jak nie krzyże to znowu.. wypadki. O co chodzi? Czy dzieje się coś, od czego trzeba odwrócić uwagę społeczeństwa? Tylko grzecznie pytam.

Mam tu w sąsiedztwie Wojewódzki Szpital Dziecięcy w Warszawie, w którym jest bardzo wiele ciężko chorych dzieci... los żadnego z nich nie stanowi tematu dla mediów, szczególnie na pierwszych stronach gazet. Dlaczego? Przecież też cierpią, też są chore, też niekiedy umierają, ale w tym czasie, cała Polska dowiaduje się, że jedno dziecko nie może jeść mięsa. Panowie żurnaliści, może czas się opamiętać i zrozumieć, że każdy z nas może chorować, a nawet o zgrozo - umrzeć - i nie koniecznie musimy całą ramówkę pierwszej strony wypełniać tego typu informacjami, bo co nam to daje w praktyce? W średniowieczu głoszono po prostu hasło: Memento mori (łac. pamiętaj o śmierci) - co doskonale zastępowało potrzebę rozgłaszania informacji o tym, ilu i jakich ludzi zadźgali w lesie zbójcy ostatniej nocy, kogo spalono na stosie i za co oraz ilu szlachetnych rycerzy poległo w pojedynku pod zajazdem "Barabasz", poza tym jednak - toczyło się życie.

Każdy z nas, każdy kto się urodził, musi umrzeć, a niekiedy dziwimy się czyjąś śmiercią tak, jakbyśmy byli przekonani, że w tym ciele, będziemy żyć wiecznie i nie możemy uwierzyć, że kogoś spotkała śmierć. A przecież spotka ona każdego z nas, bez wyjątku i może się to stać dosłownie w dowolnym momencie.

czwartek, 7 października 2010

Moje refleksje: ćpanie, dopalacze i inne świństwa...

Jako że zostałem poniekąd "wywołany do tablicy" przez sympatyczną redakcję TVN Warszawa, naszła mnie niepohamowana chęć, aby moje nader skąpe komentarze w studiu telewizyjnym, rozwinąć nieco tu, na forum internetowym.

W trakcie dzisiejszego, porannego programu, którego byłem gościem, padło pytanie: czy mamy szansę skutecznie zwalczać sprzedaż tzw. "dopalaczy" w sieci?...

Zacznijmy jednak od początku. Jak wiemy, w ostatnich dniach, nasz dzielny Rząd rozpoczął błyskawiczną - choć w mej skromnej opinii nie do końca przemyślaną - kampanię walki z legalną sprzedażą owych "dopalaczy".

Czym są te "dopalacze"?

Nie będąc nałogowcem czegokolwiek (nie ćpam, nie piję, nie palę itd...), nie miałbym pojęcia o występowaniu takiego problemu, gdyby nie fakt, że media trąbią o tym ze wszystkich stron, a nasz niewątpliwie dzielny Rząd, rozpoczął jakąś krucjatę, która zajęła w tych dniach poczesne miejsce w mediach właśnie.

Cóż, temat "krzyży" jakby przygasł, media potrzebują czegoś o czym mogą pisać i mówić, więc ich łapczywe zainteresowanie nowym tematem wydaje się być zrozumiałe. Czego nie mogę zrozumieć, to samego zjawiska "dopalaczy", a raczej zjawiska zakupu i konsumpcji tychże.

Przygotowując się do dzisiejszego programu, poszperałem kilka chwil w sieci, w poszukiwaniu okruchów wiedzy na ten temat i... największe wrażenie zrobiły na mnie opisy tych "cudownych" substancji! W zasadzie bez wyjątku brzmią one następująco:

"PRODUKT NIE NADAJE SIĘ DO SPOŻYCIA PRZEZ LUDZI
Produkt przeznaczony jest dla osób pełnoletnich, wyłącznie do celów kolekcjonerskich. Chronić przed dziećmi. W razie spożycia niezwłocznie skontaktuj się z lekarzem" (zachowałem oryginalną pisownię)

Słowem, mamy tu do czynienia z niezłym, najczęściej syntetycznym świństwem, którego nawet sprzedawcy nie reklamują jako coś, co nadawałoby się do spożycia!  Z drugiej jednak strony, właściciele sklepów z "dopalaczami" szczycą się tym, że obroty w ich sklepach gwałtownie wzrastają w... weekendy. Z tego wynikałoby, że potrzeby "kolekcjonerów tabletek" są wyraźnie wyższe w weekendy! Potrzeby te wzrastają do tego stopnia, że przeciętna budka z "dopalaczami" ma 10000 zł czy nawet 15000 zł obrotu tylko w sam weekend! (Takie dane podają sami sprzedawcy).

Wystarczy odwiedzić dowolny, internetowy sklep z "dopalaczami" (tak, są takie), aby po kilku minutach lektury komentarzy pozostawionych tam przez klientów, odnieść nieodparte wrażenie, że "kolekcjonowanie dopalaczy" polega na ich spożywaniu. I na tym chciałbym się przez moment zatrzymać...

Po jednej stronie...

... mamy więc grupę ludzi, którzy kupują substancje oznaczone jako niebezpieczne dla życia i zdrowia i... spożywają je bez oporów oraz mamy tych, którzy im te substancje sprzedają (nie oszukujmy się, doskonale wiedząc, że nie służą one do trzymania - używając terminologii pewnego ćpuna - "w klaserze").

Zastanawiam się teraz. Czy jeśli ktoś umiejący czytać (zakładam, że klienci sklepów z "dopalaczami" mają za sobą przynajmniej część podstawówki) kupuje coś, co jest ewidentnie bardzo niebezpieczne i... spożywa to świadomie (do tego nie czyni tego w desperacji, z zamiarem popełnienia samobójstwa, tylko z własnej, nieprzymuszonej... głupoty), naprawdę nie powinien mieć prawa tego robić? Bo niby czemu - tak na logikę - mamy kogoś ratować przed nim samym? Czy jeśli taka osoba wyjdzie na balkon i z niego skoczy, to będziemy z narażeniem własnego życia i zdrowia biec pod ów balkon, aby delikwenta złapać i ocalić kosztem własnych kości? Wątpię...

Sprawa jest kontrowersyjna na tym etapie, bo najczęściej osoba, która miast grzecznie zejść z tego padołu po spożyciu "dopalaczy" (co - jak wiemy niektórym się jednak udaje) - ląduje w szpitalu, kosztuje to nas - resztę niećpającego społeczeństwa - konkretne pieniądze. Pieniądze z naszych podatków i składek ZUS. Na tym etapie, działanie takiej osoby jest wysoce szkodliwe społecznie. Z drugiej jednak strony, skuteczny konsument "dopalaczy" eliminuje ze społeczeństwa wadliwy kod genetyczny - istnieje szansa, że jeszcze przed jego powieleniem, co można zaliczyć - w skali ludzkiej populacji - po stronie pozytywów.

Dlatego też, nie umiem tej kwestii jednoznacznie i w pełni subiektywnie ocenić. Nie orientuję się, czy osoba "na dopalaczach" stanowi sama w sobie zagrożenie dla innych - np. staje się agresywna, czy choćby może spowodować tragiczny w skutkach wypadek drogowy - po prostu tego nie wiem.

Po drugiej stronie zaś...

... mamy nasz dzielny Rząd i jego służby, w tym GIS i Policję, którym to służbom wydano polecenie rozpoczęcia, gwałtownego,  frontalnego ataku na sprzedawców niebezpiecznych substancji, sprzedawanych - jak wiemy - wyłącznie w celach kolekcjonerskich.

Czy dopalacze są jedynymi, groźnymi dla zdrowia i życia przedmiotami, sprzedawanymi na rynku wszystkim chętnym?

Ależ nie! Na półkach sklepowych znajdziemy całą masę niebezpiecznych chemikaliów, alkohol i papierosy oraz wiele innych, równie groźnych rzeczy, jak choćby: noże kuchenne i nie tylko, siekiery, widły a nawet piły motorowe, czy też skutery i quady - i wszystko to bez zezwolenia! Przynajmniej samo zdrowie - czyli antybiotyki - sprzedawane są na receptę. Tak czy owak, strach wyjść na ulicę...

Dlaczego więc nie zabronimy sprzedaży chemii gospodarczej, noży, siekier czy choćby pił motorowych? Wszak chyba większość z nas przynajmniej słyszała o "Teksańskiej masakrze piłą motorową" czy o innych tego typu "arcydziełach" kinematografii? Dlaczego powinniśmy zamykać wyłącznie sklepy z "dopalaczami"? Czy są one groźniejsze od innych, wymienionych tu przeze mnie produktów, dostępnych legalnie w handlu?

Myślę, że nie, a przynajmniej wątpię, aby tu leżał problem. Po prostu najwyraźniej komuś potrzebny jest tak zwany "szybki sukces" w ratowaniu polskiego społeczeństwa. Nie jest wykluczone, że wiąże się to ze zbliżającymi się wyborami samorządowymi. Wszak będzie można powiedzieć ile to "zrobiono" dla walki z "ciemniejszymi stronami" naszej egzystencji.

Jeśli ta hipoteza jest prawdziwa, to mamy tu do czynienia z niezwykle krótkim widzeniem naszych polityków zapewne nie sięgającym poza magiczną datę 21 listopada 2010 r.

Bo zastanówmy się, jaki będzie finał tej "wojny"?

To, że nie zakończy się ona znaczącym sukcesem wie każdy, myślący człowiek. Ile dziesięcioleci trwa legendarna "war on drugs" w USA? Jakie są jej skutki? Żadne! Poza ogromnym wzrostem przychodów tzw. zorganizowanej przestępczości - tłumacząc to na nasze - po prostu rozmaitych mafii. W krajach, w których bardzo rygorystycznie walczy się z substancjami odurzającymi, skutki tej walki są zawsze odwrotne od oficjalnie zaplanowanych. Wystarczy zauważyć, że we Francji, gdzie również ostro zwalcza się narkotyki (nawet te tzw. "lekkie"), ponad 70% uczniów szkół średnich pali marihuanę!

Sklepy z "dopalaczami" sprzedawały skrajne świństwa, ale przynajmniej w sposób możliwy do kontrolowania przez aparat państwowy. Przy okazji, jako oficjalnie zarejestrowane sklepy, musiały odprowadzać podatki do Skarbu Państwa. Po zdelegalizowaniu tych substancji i zamknięciu sklepów, zarówno same substancje, jak i ich sprzedawcy, w dużej części, trafią do gospodarczego podziemia, gdzie już bez żadnej kontroli Państwa, będą sprzedawać co zechcą - tym razem nie odprowadzając - przynajmniej bezpośrednio - podatków. Wątpię, aby czynili to głównie "w Internecie". Internet staje się zresztą ostatnio swoistym "straszakiem", co zapewne ma przygotować lepszy grunt pod wprowadzenie cenzury w sieci i utorowanie tym samym drogi do powrotu totalitaryzmów. Ale nie o tym tu chciałem... wracam do tematu wojny z "dopalaczami".

Finalnie w ręce najgłupszej części młodzieży (bo głównie młodzi ludzie byli klientami owych sklepów z "dopalaczami") trafią jeszcze bardziej szkodliwe substancje, całkowicie niekontrolowanymi kanałami. Podobnie, jak ma to miejsce z od dawna nielegalnymi narkotykami. Jak chyba wszyscy wiemy, legalnych sklepów z narkotykami nie było i nie ma w Polsce - co nie przekłada się na brak narkotyków na rynku, bynajmniej.

W skutek "wojny z dopalaczami" wzrosną zyski organizacji przestępczych, wzrośnie deficyt Skarbu Państwa i... na rynek trafią jeszcze gorsze trucizny, które tym razem, jawnie nie będą sprzedawane w celach kolekcjonerskich.

wtorek, 5 października 2010

Moje refleksje: kultura biznesowego e-maila, a raczej jej brak...

Przez prawie dwadzieścia lat własnych kontaktów biznesowych w sieci, stale korzystam z rozmaitych narzędzi informatycznych, ułatwiających komunikację międzyludzką. Wiele narzędzi się zmieniło na przestrzeni lat, zmienił się też w tym czasie profil przeciętnego Internauty - z pasjonata-informatyka, na pragmatyka-nie-koniecznie-informatyka, który używa obecnie Internetu jako narzędzia, w miejsce wcześniejszego epatowania się siecią jako zjawiskiem.

Istnieją jednak pewne sprawy, które wydają się być praktycznie niezmienne i niezmiennie ujemnie wpływają na kontakty biznesowe w polskim Internecie. Wśród nich wybija się zdecydowanie jeden, stały temat, o którym postanowiłem dziś napisać: jest nim dość powszechny w Polsce zwyczaj, nieodpisywania na e-maile. Oczywiście nie mam na myśli nie odpisywania na jakiekolwiek rozsyłane automatycznie mailingi, bardzo często balansujące na granicy tzw. spamu - czyli  poczty niechcianej, która leje się do nas strumieniami ze wszystkich stron.

Chodzi mi raczej o dialog biznesowy, prowadzony za pośrednictwem poczty elektronicznej pomiędzy konkretnymi osobami, który to dialog nagle, niespodziewanie się urywa, pozostawiając kolejną sprawę niezakończoną po obu stronach...

Intryguje mnie fakt, iż jest to zjawisko szczególnie popularne tu, u nas, w Polsce. Analogiczne zjawisko, występujące nader sporadycznie w kontaktach międzynarodowych - i nie ma tu znaczenia - czy komunikujemy się z przedstawicielami kultur Zachodu czy Wschodu.

Najczęściej zjawisko to dotyczy tzw. zapytań ofertowych. To oczywiste, że klient ma pełne prawo wybrać najlepszą w jego opinii ofertę. To jasne, że musi w tym celu kontaktować się z wieloma dostawcami danej usługi czy danego produktu, że musi zadawać pytania, które pomogą mu wybrać najbardziej optymalne rozwiązanie. Na tym etapie wszystko przebiega zgodnie z zasadami.

Niemniej, kontaktując się z różnymi firmami, powinniśmy pamiętać, że tam "z drugiej strony" też pracują ludzie, którzy odpowiadają na nasze pytania, czy wręcz przygotowują dla nas oferty, którym to ludziom - w większości - zależy na jak najlepszym wykonywaniu swojej pracy. Ludzie ci wkładają w to co robią, cząstkę siebie - swojej wiedzy, swojego czasu i zaangażowania.

Potencjalny klient prowadzi jakiś czas dialog, zadaje pytania, sam odpowiada na pytania, otrzymuje odpowiedź i pewnego dnia... rozpływa się w cyfrowym eterze. Być może w tzw. międzyczasie znalazł inną, jego zdaniem lepszą ofertę, być może stracił zainteresowanie zakupem, albo zachorował.

W zasadzie tylko ten ostatni przypadek byłbym skłonny uznać za usprawiedliwienie. Wszak odpisanie "Bardzo dziękuję, jednak wybrałem inną ofertę..." czy "Dziękujemy, ale zmieniliśmy plany dotyczące tego projektu." praktycznie nic nie kosztuje, a "domyka sprawę", po obu stronach!

Wbrew pozorom nie narażamy się w ten sposób na niechęć, czy wręcz agresję. Więcej - jest dokładnie odwrotnie! Odpisując w ten sposób niejednokrotnie spotykałem się z bardzo sympatyczną reakcją handlowca, który dziękował mi za to, że zechciałem poinformować go o zmianie swojego zdania czy wręcz o rezygnacji z przedstawionej mi oferty. On wie, że może zająć się innymi klientami, ja wiem, że po krótkiej wymianie e-maili nie pozostał niesmak. Taka świadomość daje swoisty komfort - dlatego zawsze odpisuję na biznesowe e-maile - choćby przesyłając jedynie podziękowania i pozdrowienia.

sobota, 2 października 2010

Pierwsze koty...

W zasadzie nie planowałem tego zrobić. Założyłem bloga. Zrobiłem właśnie coś, o co nie podejrzewałbym sam siebie. Cóż, widocznie nadszedł taki czas - choć nie wybrałem z jakąś szczególną premedytacją ani czasu, ani miejsca.

Jest wieczór, 2 października 2010, dzień dobry, jak każdy inny - aby coś zacząć, choć historia związała tę datę raczej z niezbyt ciekawymi wydarzeniami. Oto 2 października 1938, polskie wojska wkroczyły na Zaolzie, co przyniosło nam więcej szkody niż pożytku. Dokładnie rok później, 2 października 1939 roku skapitulował Hel, a 2 października 1944 skapitulowało Powstanie Warszawskie. Sami widzicie...

Po co zakładam ten blog, skoro tyle jest blogów w sieci?

Zasadniczo nie planuję jednorodnej tematyki. Będę tu zamieszczał tak zwane "swoje 3 grosze" dotyczące najróżniejszych spraw - zarówno tych, które zwykliśmy oceniać jako pozytywne, jak i tych, które mogą wytrącić z równowagi lub przynajmniej zepsuć humor.

Będąc człowiekiem, posiadam ego. Dzięki temu blog ten będzie w 100% subiektywny. Będę więc publikował tu swoje poglądy lub poglądy innych osób, z którymi się utożsamiam. Dlatego z góry proszę o wybaczenie i przyjęcie założenia, iż nikogo nie zmuszam do czytania akurat tego bloga - wszak tyle jest innych blogów w sieci.